2019

RWANDA – Kibeho

ETIOPIA – Hawassa

 

URSZULA KACPRZAK, WOLONTARIUSZKA Z RWANDY I ETIOPII

 

24 lipca – 22 października 2018, Rwanda

15 września – 14 grudnia 2019, Etiopia

 

 

 

RWANDA

         Jeśli chodzi o początki – to było zwyczajnie – dobry Bóg wezwał, a ja powiedziałam „tak” – napisała

w jednym z listów Matka Teresa. Proste „tak” zmienia bieg historii. Jesienią 2019 r. przez trzy miesiące byłam w samym środku tego „tak”, wielkiego TAK Matki Teresy i mojego małego „tak”, sprzed dwóch lat, kiedy zdecydowałam się na kurs wolontariatu misyjnego, który jest prowadzony przez Pallotyńską Fundację Salvatti.pl.

 

Pierwsze wolontariackie kroki stawiałam w Rwandzie, również przez kwartał  (lipiec – październik 2018). Moim domem było wówczas Kibeho, miejsce pierwszych uznanych przez Kościół objawień Matki Bożej w Afryce. Zasadniczym celem miało być towarzyszenie pielgrzymom przyjeżdżającym do Sanktuarium. Mam więc za sobą niesamowite doświadczenie kontaktu z ludźmi różnych narodowości, kultur i języków. Poza tym jako wolontariusz starałam się mieć oczy szeroko otwarte, bo na placówce misyjnej pracy nigdy nie brakuje, a nawet gdyby zabrakło wystarczy wyjść na ulicę, gdzie mnóstwo dzieciaków czeka na zabawę.

 

 

 

 

Codzienność wokół Sanktuarium mieni się wieloma barwami, ale tą szczególną są z pewnością spotkania. Pielgrzymi, którzy docierają do Matki Słowa w Kibeho często mają za sobą wiele godzin, a nawet dni podróży. Niektórzy wędrują pieszo. Wszyscy niosą ze sobą intencje, bliskich, pragnienia, zmęczenie. Wolontariat w domu pielgrzyma pozwala wejść w ich historie, niekiedy bardzo skomplikowane i dramatyczne, a jednocześnie dyskretnie towarzyszyć w ich spotkaniu z Matką.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ETIOPIA

 

 

Rok później tęsknota za Afryką pchnęła mnie na kolejną placówkę, do ośrodka dla najuboższych sióstr Matki Teresy w Hawassie na południu Etiopii. Wolontariat jest niepodważalnie wpisany w dzieje Misjonarek Miłości. Kiedy w 1949 r. Matka Teresa skarżyła się Maryi „Nie mam dzieci”, to znaczy nie mam kandydatek do nowego zgromadzenia, jej pomocnikami i towarzyszami w pracy dla ubogich, byli właśnie wolontariusze. Takie pierwsze „nieślubne” dzieci. Dziś każdy ośrodek sióstr „Kalkutanek” ma osobne miejsce dla świeckich wolontariuszy, którzy chcą włączyć się w pomoc najuboższym z ubogich.

 

Może moje zapiski z wolontariatu, chociaż częściowo oddadzą atmosferę tamtego miejsca i czasu…

 

Zapiski z Etiopii, rok 2019

 

Wszystkich Was i każdego z osobna pozdrawiam jak najserdeczniej z Hawassy w Etiopii. To już prawie dwa miesiące jak tu jestem. Zdążyłam więc cokolwiek okrzepnąć, choć nadal trudno o dystans do naszej szpitalnej rzeczywistości.

Najpierw kilka słów o samej Etiopii. Wszystko tu jest inaczej. Rok 2012, miesiąc trzeci z trzynastu, nie mam pojęcia, który z kolei dzień, godzina 14.00, czyli po naszemu 20.00, a po Waszemu 18.00. Kalendarz liturgiczny o dwa tygodnie do tyłu, ale Wszystkich Świętych obchodziliśmy w miniony piątek. Zgubiliście się wystarczająco?

 

W latach 70-tych ubiegłego wieku (zgodnie z kalendarzem gregoriańskim) skończył się w Etiopii feudalizm, a zaczął komunizm, po 17 latach nastała federacja. Dziewięć regionów, 86 języków z różnych grup. W naszym, południowym regionie 56. 46% społeczeństwa podlega skolaryzacji, 80% to rolnicy, a ścisłej ludzie żyjący z ziemi, która w czasie suszy nie rodzi (głód spowodowany brakiem wody był przyczynkiem do obalenia przez komunistów ostatniego cesarza Haile Selassie w 1974 r.).

Dwa ważne wydarzenie mogły obić Wam się ostatnio o uszy: pokojowy Nobel dla tutejszego premiera i apel Papieża Franciszka o modlitwę w intencji Etiopii. Tarcia etniczne i religijne są oczywistym odpryskiem walki o władzę. Giną zwykli ludzie, przeszło 80 ofiar śmiertelnych w ostatnich dniach. Blokady dróg, godzina policyjna dla motocyklistów. „To wstyd, że kiedy w końcu udało się zaprowadzić pokój w relacjach z naszymi sąsiadami, mamy wojnę we własnym domu! Komuś zdecydowanie zależy na destabilizacji Etiopii” – napisał do Papieża metropolita Addis Adeby, Kard. Souraphiel.

 

Ale życie płynie normalnie, przynajmniej to nasze, w ośrodku dla najuboższych Mother Theresa House, prowadzonym przez Misjonarki Miłości. Ani to szpital, bo nie ma lekarzy, ani ośrodek zdrowia, bo chorzy przebywają na oddziałach. Trochę hospicjum – chorzy na HIV/AIDS, raka, trochę zakaźny – gruźlica, trochę dom samotnej matki, trochę psychiatryk. Będzie grubo ponad 200 osób. Istny kogel-mogel. Tak czy inaczej im większa bieda, tym szybciej do nas trafi. Komu nie chcą pomóc w szpitalu, puka do Matki Teresy. Co dostanie? Kochanie, spanie, jedzenie, a jak się uda to leczenie i rehabilitację. Niestety nie zawsze się udaje. Znakomita większość materiałów opatrunkowych i leków do dary z Polski. Sama przytaszczyłam niemal 20 kg tych rozmaitości. Ale to kropla w morzu potrzeb.

 

Dzień powszedni zaczynamy mszą św. z siostrami. Do kaplicy zaglądają różne zaprzyjaźnione osoby. Księża zmieniają się. Raz kombonianin, innym razem biskup Roberto, salezjanin, albo lekko teatralny ksiądz-staruszek. Zawsze zamieniają z nami kilka słów, życzą dobrego dnia. Śniadanie składa się z chleba i darów od linii lotniczych (małe masełka, dżemiki, majonez itp.). Kupuję avocado dla urozmaicenia. Od 9.00 jestem w szpitalu. Pacjenci przychodzą na masaż, rehabilitację albo zmianę opatrunku. Zależnie od potrzeb robię co trzeba. Niektóre przypadki są dla mnie za trudne, bariera językowa nie daje żadnej wiedzy o schorzeniu. Wielość dialektów powoduje, że nawet lokalny rehabilitant, który zna raptem kilka słów po angielsku, potrzebuje czasem tłumacza. Dużo machamy rękami.

 

Od 12.00 do 15.30 mam przerwę. Trzeba przygotować obiad, a jeśli się ładnie poprosi, zgarnąć coś ze szpitalnej kuchni (codziennym pewniakiem jest ryż z soczewicą). Dla urozmaicenia można zabrać się z pielęgniarzami do baru naprzeciwko na pyszną indżerę, czyli placek z fermentowanej mąki z rozmaitymi warzywnymi dodatkami, potem obowiązkowo tradycyjnie wypalana i przygotowywana kawa z odrobiną cukru i gałązką ruty – rarytas! Obiad i kawa trwają bardzo długo, bo posiłek jest tu kwintesencją bycia razem.

 

Popołudnia są bardziej rekreacyjne. Można je spędzać z dzieciakami na damskim bloku, grać z panami w piłkę, w karty, odwiedzać leżących pacjentów albo niemowlęta. Jeśli siostry przyjmą nowych chorych, trzeba ich opatrzyć według wskazań. O 18.00 zaczynają się modlitwy: nieszpory, różaniec, adoracja do 19.30. To czas kiedy szczególnie jestem z Wami. Potem szybko do domku, bo kiedy wracam z kaplicy pies czeka już, żeby rozpocząć nocną wartę. Trzeba pozamykać furtki i zostać w klateczce do rana. Kolacja, to dojadanie, bo nie ma lodówki, a ciepło owszem. Potem już tylko mycie i „dobranoc Ci Boziu”.

 

Z myciem jest trochę kłopotu, bo średnio co dwa tygodnie kran wysycha i trzeba zasilać się wodą z beczki. Ten wyjątkowy czas jest właśnie teraz. Bywa, że prądu i wody nie ma jednocześnie, wówczas beczka występuje w duecie z termosem. Trzeba tylko pamiętać, że jedno i drugie musi być w gotowości bojowej. Nie są to jednak duże troski wobec radości, jaką daje codziennie gorące słońce. Dusza śpiewa!

 

Im bardziej zakorzeniam się w tym miejscu, tym czas szybciej biegnie. Dziękuję Bogu za każdy dzień, choć czasem przygniata bezradność, a czasem rozpiera szczęście. Śmiechu i łez nie brakuje, to pewne.

 

W tym czasie Oktawy Wszystkich Świętych, przedstawiam dla wytrwałych jeszcze dwa „nieświęte obrazki” z mojej misji.

 

 

                                                                            ***               

     

      Beza

 

Śliczna, uśmiechnięta, bystra. Nie opuści żadnej zabawy. Kiedy gramy z dzieciakami dmuchaną piłką przybiega natychmiast. Kiedy skaczemy w klasy, podobnie, rysujemy, klaszczemy, śpiewamy. Jest z nami. Musi tylko położyć gdzieś ten kłopotliwy tobołek. Wciska mi go do rąk i biegnie odbijać piłkę. Taka jest radosna w zabawie, aż miło popatrzeć. Ojciec umarł nagle. Kto naprawdę był temu winien, a może co? Nie wiadomo. Dość, że matka została oskarżona i skazana na więzienie. Beza była uczennicą, mogła mieć najwyżej 13 lat. Przez rok mieszkała u wuja, brata ojca, ale było jej źle. Przeprowadziła się więc do ciotki, siostry ojca. Wytrzymała dwa miesiące. W końcu porzuciła rodzinną wioskę i ruszyła szukać szczęścia do Hawassy. Uczyła się nawet, pracowała jako kelnerka, wieczorami piwko i dyskoteka. W końcu miłość. Nareszcie trochę należnego szczęścia.

Rozchylam ostrożnie kocyk, jest ciepły i gdzieniegdzie wilgotny. W środku znajduję oczka, nosek, buźkę, z której co nieco się ulało. Trzy miesiące „Szczęścia” patrzą ciekawie. Teraz mieszka w ośrodku u sióstr. Nie ma źle. Dach nad głową, jedzenie, dzieckiem się zajmą. Jakoś to będzie. Ale dziewczyna nie jest pełnoletnia, więc matka jako opiekun musi wziąć za nią odpowiedzialność. Takie jest prawo. Przynajmniej na razie wróci do domu. Byle do dorosłości. Tobołek kwili beztrosko…

 

***

       Abaye

 

 

Na łóżku w czternastoosobowej sali leży człowiek. Dłonie wykrzywione, ale reszta, nogi, biodra, korpus i głowa, zdyscyplinowane jak do trumny. Spod koca wystaje rurka od worka na mocz, z ubrań tylko koszulka, podkład zamiast prześcieradła. Muchy latają. Oczy patrzą.

Abaye ma żonę i troje dzieci. Kocha ich. Za dziećmi przepada. Najmłodsze może mieć roczek, może już chodzi, może mówi pierwsze słowa.

Głaszczę i delikatnie unoszę ręce. W tym samym czasie on wykonuje tytaniczną, pełną bólu pracę. Żadnego postępu. Chociaż może kciuk jakby mniej sztywny, uścisk mocniejszy. Chcenie czy złudzenie?

Któregoś dnia nie znalazłam go w łóżku. Pewnie prysznic. Nie ma. Więc co? Przecież nie umarł. Nie. Znalazł się. Siedzi na wózku na dziedzińcu. Znalazłam go jakby zmartwychwstałego. Tego dnia rzucaliśmy kamieniami i chociaż żaden nie spadł dalej niż na kolana, cieszyliśmy się jak głupi.

Po kilku dniach wypatrzyły nas dzieci. Otoczyły ciekawie wózek, macały sztywne palce. Krótki dialog z przechodzącym pacjentem i wózek wjechał do sali. Dzień później scenariusz powtórzył się.

Abaye ma żonę i troje dzieci. Nie do końca wiadomo dlaczego jest w takim stanie. Co spowodowało jego chorobę. Do naszego ośrodka trafił pół roku temu.

Ciągle mówi o dzieciach i płacze.

Kiedy okazało się, że ani leczenie, ani rehabilitacja nie przynoszą rezultatów, poprosił, żeby odwieziono go do domu. Żona pod wpływem sąsiadów zaczęła się ukrywać. Niesprawny mąż. Taki kłopot. W końcu siostry odpuściły.

Przestał jeść, przestał żyć. Nie przestał płakać.

Teraz czasem się uśmiecha. Trochę je. Płacze.

Abaye ma jakieś inne imię, ale żadne inne tak bardzo do niego nie pasuje jak to nadane przez kulturę. Bo tu do dorosłego mężczyzny mówi się „ojcze”.

***

Ula Kacprzak