Spis treści :

 

 

 

Misja w Pallotti PressWiesława i Adam Niściór 

U Sióstr Misjonarek Miłości w HawassieAleksandra Woronowicz i Małgorzata Kleszcz

5 tygodni misji w EtiopiiMałgorzata Kleszcz

Przez dialog do serca, wolontariat misyjny w KolumbiiIwona Ziarniecka i Maria Gałwa

Wolontariat w domu dziecka w Badepuram, IndieAnna Mleczak

Na misji w Rwandzie: MasakaEwelina Małota

Na misji w Rwandzie: RuhangoBogumiła Brant, Paulina Mattik

Misja w Narodowym Sanktuarium Królowej Pokoju w Oziornoje: Kazachstan Marysia Anufryieva i Ela Aleszczyk

Misja wśród masajskich stepów: Tanzania Katarzyna Pytlarz, Małgorzata Walkowicz

Trzy Kobiety, Jedna Misja: Medyczne Wyzwania na Wybrzeżu Kości Słoniowej
Magdalena Chrzanowska, Wielgus Katarzyna, Magdalena Halska

 

 

 

Wybrzeże Kości Słoniowej – Bouaké, Brobo

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

Bouaké

30.09 – 22.12. 2024

Magdalena Chrzanowska, Wielgus Katarzyna, Magdalena Halska

 

 

Doleciałyśmy szczęśliwie na Wybrzeże Kości Słoniowej. Lot był planowy, standardowo męczący, z przerwą na kawkę w Addis Abebie, i w Abidjanie wpadłyśmy w opiekuńcze ramiona profesora Asse i jego uroczej, eleganckiej małżonki Madame Asse. Walizki z darami ledwie zmieściły się do auta profesora, i ruszyliśmy do Brobo, miejsca w którym znajduje się nasza obecna przystań. Lokum mamy fantastyczne, każda ma swój pokój z łazienką. Czekała na nas ciepła kolacja ugotowana przez panią Adeline, posłane łóżko i nagrzana woda do mycia. Brzmi jak all inclusive. Kolejny dzień profesor nam dał na regenerację.

 

Wieczorem nasz opiekun i dobry duch przedstawił nas chef du village, czyli starszemu wioski. Ma to nam zapewnić bezpieczeństwo, a jednocześnie mieszkańcy mają poczuć, że świat o nich myśli. Wszyscy byli dla nas bardzo serdeczni. Następnie, w drodze powrotnej profesor zabrał nas do swojego domu rodzinnego. Zostałyśmy przedstawione jego rodzicom. Myślę że mama Asse może być naprawdę dumna ze swojego syna, gdyż już po 3 dniach pobytu można powiedzieć, że prócz wyjątkowej inteligencji i wiedzy profesor Asse jest człowiekiem niezwykle wrażliwym na cierpienie i robi wszystko, żeby go było mniej. Jest patriotą, bo przecież z takim potencjałem mógłby pracować na całym świecie. A rodzina profesora woli mieszkanie w tradycyjnej wiosce, więc profesor otacza ich swoją nieustanną opieką. Na zdjęciu poniżej zdjęcie z wizyty u rodziny profesora i kuchnia tradycyjna. Wieczorem zmęczone położyłyśmy się spać, bo przed nami kolejny dzień…

 

Dziś byłyśmy pierwszy raz w szpitalu. Szpital z zewnątrz wygląda godnie, ale zbliżając się do Izby Przyjęć widać już resztki dawnej świetności, oraz rodziny chorych koczujące pod otwartym, tylko zadaszonym pomieszczeniem, przygotowując posiłki dla matek opiekujących się dziećmi w szpitalu. Niektóre matki z drobnymi dziećmi śpią po prostu na ziemi lub jakichś zabetonowanych studzienkach.

Szpital w Bouake

Po wejściu do szpitala profesor Asse zaprosił nas do swojego gabinetu. Wierzcie mi, tu gabinet profesora nie jest przerostem formy nad treścią – jak u rodzimych głów nauki. Następnie poszłyśmy do sali odpraw, profesor przedstawił nas obecnym lekarzom i pielęgniarkom. Pożegnano nas oklaskami, myślę że i za odwagę, i za sprzęt, który przywiozłyśmy.

Wizyta u dyrekcji szpitala

Kolejnym etapem dnia dzisiejszego było spotkanie w dyrekcji szpitala. Oficjalnie nam podziękowano, pamiątkowa fotografia, no mówiąc krótko jak w Kabarecie Pietrzaka klapa rąsia, buźka, goździk. Potem koniec robienia za gwiazdy, zaczęłyśmy zwiedzanie szpitala. W części pediatrycznej dzieci z różnymi chorobami, głównie malaria, anemia sierpowatokrwinkowa, która stanowi duży problem w populacji afrykańskiej. Jest to choroba genetyczna, której istotą jest hemoliza krwinek i niebezpieczna anemizacja. W Polsce w ogóle jej nie znamy.

Nasz zespół z profesorem i personelem. Dary, które przywiozłyśmy.

Kolejna sala to dzieci matek z HIV oraz innymi infekcjami. No i moje noworodki. Po kilkoro dzieci w inkubatorze, dzieci na stole, na wadze. Nie ma wentylacji mechanicznej, jest tylko tlen z butli. Nie ma żywienia dożylnego, tylko glukoza. Do mleka dolewa się olej słonecznikowy z butelki, żeby pokryć zapotrzebowanie kaloryczne. Są dzieci ze stomiami, a więc nasze worki stomijne się przydadzą. Nie mają przenośnego aparatu usg, co w Polsce jest standardem w każdym oddziale neonatologicznym. Dzieci nie są monitorowane (saturacja, czynność serca, ciśnienie) monitoruje je wyłącznie oko lekarza i pielęgniarki. Dokumentacja jest całkowicie papierowa, przebicie się przez nią może zająć takim jak my pół dnia. Nie ma możliwości przekazania ciężej chorych dzieci do Abidjanu, gdzie jest lepiej wyposażony oddział, bo nie ma miejsc. Niektóre wcześniaki kangurowane na matce i karmione do buzi jej pokarmem jakoś przeżywają, ale to mniejszość. Gdyby te dzieci były leczone u nas…
Na dzień dzisiejszy… zastanawiamy jak pomóc. Przychodzi nam tylko do głowy głaskanie po głowice i robienie zdjęć, żeby wzruszyć rodaków, zebrać pieniądze na przenośne usg, na lampę do fototerapii, żeby umożliwić przyjazd do Polski młodemu chirurgowi celem nauczenia go technik operacyjnych. Na koniec dałyśmy jeszcze wywiad do szpitalnej gazety i byłyśmy obfotografowane.

 

 

Informacja z lokalnej prasy

 

L’organisation catholique dénommée Mission Palotine Salvatti de Pologne, conduite par Docteur Magdalena CHRZANOWSKA, pédiatre et néonatologiste à l’hôpital Antou Jurasz de Pologne, apporte son expertise et soutien en matériel de soins au service de pédiatrie du CHU de Bouaké, ce mercredi 02 octobre 2024.

La délégation polonaise accompagnée de Professeur ASSE Vincent, chef de service de pédiatrie du CHU de Bouaké, a été reçue par Monsieur Didier Monnet ONNA, Directeur Général du CHU de Bouaké.

 

 

14 października 2024

 

Mijają kolejne dni naszego pobytu na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Codziennie jeździmy do szpitala, przez ostatnie dni Profesor Asse był w Abidżanie, więc rano miałyśmy szofera. Z całym szacunkiem, ale auto – sprawny posiada głównie klakson, jak to bywa w Afryce… choć dziś się zdziwiłam, bo chciałam zamknąć okno i automat działał. Profesor wcześniej nas uprzedził, że auto brzydkie, ale kierowca dobry i godny zaufania. Dzień zaczynamy odprawą z lekarzami zdającymi dyżur, następnie rozchodzimy się – ja na oddział noworodków, Madzia na salę porodową, Kasia na swoisty SOR dla dzieci. Początki były trudne, trzeba zrozumieć system w który się wchodzi. Teraz powoli coraz lepiej czujemy się na swoich odcinkach. Ja próbuję wgryźć się w pisane ręcznie historie choroby, badam dzieci, robię im zlecenia po przedyskutowaniu z miłym doktorem o wdzięcznym imieniu Yvan. Mam trochę kłopotów z afrykańskim francuskim, ale ustaliliśmy z doktorem że im wyraźniej będzie mówił tym większy będzie miał ze mnie pożytek. Wdrożenie tu naszych standardów nie jest możliwe, trzeba przystosować się do tutejszych. Często żeby coś zrobić po naszemu, biegniemy do naszych walizek i wyciągamy z nich potrzebne środki. Magda na sali porodowej dzielnie odbiera porody i dopieszcza rodzące, bo tu poród prowadzony jest bez nadmiernych sentymentów, delikatnie mówiąc. Radzi sobie świetnie, zapisała zestaw wspierających zwrotów po francusku i działa. Kasia, zorganizowana pielęgniarka pomaga na Urgence, albo przychodzi do mnie jak jest jakaś akcja wymagająca współpracy.

 

 

W ostatni piątek urozmaicono naszą pracę zabraniem nas na akcję prewencji drepanocytozy. Pojechałyśmy do przedszkola wybudowanego przez Profesora w Brobo. Zbiegła się wioska i okolica. Najpierw, jak to na akcjach – przemowy (obecny szef dystryktu, szef wioski, szef policji etc). Robiłyśmy za gwiazdy do zdjęć.

 

 

Szef Wioski i szef dystryktu
podczas części oficjalnej;                        Pokaz jak naczelnik policji pobiera krew 🙂                                      Podczas pracy…
Potem robota – zmierzyć, zważyć ok 400 dzieci do 2 roku życia, pobrać im krew z palca na badanie. Ja byłam w grupie pomiarowej, dziewczęta kłuły palce. Na koniec było mi bardzo miło, bo studenci medycyny, z którymi współpracowałam poprosili mnie o wspólne zdjęcie. Dzień był pracowity, ale dał nam wiele radości. Mnie personalnie też satysfakcjonuje, że ja, starsza pani, wytrzymałam 5 godzin non stop na stojąco w upale. No, z przerwą 10 min na zjedzenie rękami z jednej miski…

 

Na zdjęciach:                                                            Kolejka do testów;                                                Akcja prewencji anemii sierpowato-krwinkowej

 

W weekend odpoczęłyśmy, w niedzielę wyszłyśmy na spacer po wiosce i trafiłyśmy na damskie tańce z powodu urodzenia dziecka. Okazało się, że żeby potańczyć wypada złożyć datek na rzecz nowonarodzonego. A że było biednie, to nie oszczędzałyśmy. Spotkało się to z dużym entuzjazmem i zostałyśmy poproszone o nadanie imienia maluchowi. A więc będzie Jacques… 

 

Kolejny tydzień pobytu na Wybrzeżu Kości Słoniowej zakończyłyśmy akcją szczepień 153 dzieciaków z przedszkola w Brobo na odrę, różyczkę i zapalenie opon mózgowo rdzeniowych. Ja byłam umysłowa – pilnowałam, żeby dzieci się nie pomyliły i nie zostały zaszczepione dwa razy. Dziewczęta Magda i Kasia oprócz także pilnowania tożsamości dzieci, robiły za „fizyczne”, czyli trzymały opornych. Formy zachowań były różne – od całkowitej rezygnacji przez postawę „będę dzielny” aż do kopania, gryzienia i siusiania na kolana trzymającej. W nagrodę dzieciaki zostały udekorowane naklejkami z napisem „Dzielny pacjent”, podarowanymi przez firmę Nutricia. Oczywiście na akcji bez lekkiej propagandy się nie obyło – podprefekt, fotograf, iworyjska TV, do której nawet udzieliłam wywiadu.

 

Na zdjęciach: akcja szczepienia i wolontariuszki gotowe do akcji.

Na zdjęciach: trzymanie opornych pacjentów;                                                                                                  Dzieci z polskimi naklejkami „Dzielny Pacjent”.

 

Dziś mamy niedzielę, 20.10.2024. Weekendy są dla nas trudne, gdyż nie jeździmy do szpitala (no nie przesadzajmy, odpoczynek też nam się należy), w związku z tym dzień nie jest zaprogramowany. Z jednej strony fajnie, można się wyspać i zjeść w spokoju śniadanko złożone zwykle z jajek w formie jajecznicy z warzywami lub gotowanych w połączeniu z ogórkiem i marchewką.

 

Co do kawy, do której jestem przyzwyczajona, to zajęło mi trochę czasu znalezienie sklepu, w którym jest kawa i udało mi się w kraju będącym jej producentem kupić… kawę z Libanu. Kolejnym wyzwaniem było znalezienie filtrów do ekspresu przelewowego, ale finalnie odniosłam sukces. Po śniadaniu udałyśmy się pobożnie na Mszę św. Msza, szczególnie w aspekcie długości jest kompletnie nieprzewidywalna. W zeszłym tygodniu po około godzinnej prezentacji wszystkich wspólnot parafialnych szczęśliwie się zaczęła po to, żeby w połowie kazania wszyscy łącznie z księżmi wyszli z kościoła, żeby rozejrzeć się w dorobku wspólnot, i po około pół godzinie ponownie kościół się wypełnił. W sumie ze cztery godziny im to zajęło. Dziś zmieściliśmy się w dwóch godzinach. Powrót do domu był już w mega upale, więc zaległyśmy w domu na tzw. zajęciach własnych. Weekend przeminął leniwie. Faktycznie, jak nie mamy pracy w szpitalu to czas się wlecze, tęskno do domu etc. Zabijamy czas praniem, sprzątaniem i wymyślaniem sobie zajęć.

Po Mszy św. – polskie skautki Kasia i Magda ze skautami z WKS

 

Staramy się też trochę uczyć. Ponieważ profesor wymyślił, że pokażę tutejszym doktorom podstawy USG, wypożyczył USG przenośne łączone z telefonem. W weekend wgrałam sobie aplikację, dziś w szpitalu udało mi się obejrzeć mózg jednego pacjenta acz jeszcze nie najlepiej, bo muszę zapoznać się z ustawieniami pozwalającymi na uzyskanie lepszego obrazu. Jutro znowu popróbuję. Wieczorami tłumaczę sobie niezbędne słownictwo na francuski, żeby umieć kolegom Iworyjczykom sensownie przekazać bazowe informacje. Dzień w szpitalu był niedobry, bo zmarła dwójka małych dzieci. Zastanawiamy się czy to znieczulica, ale powoli przyzwyczajamy się do takiego biegu wydarzeń. Im bardziej wchodzimy w system ich pracy, tym więcej dostrzegamy rzeczy do zrobienia. Bilirubinometr, który przywiozłyśmy dzięki Fundacji Salvatti, już jest wykorzystywany, acz koledzy zdają się go trochę bać i pod koniec pracy proszą mnie o wyniesienie go do gabinetu profesora. Pewnie to słuszne, bo brak miejsca, duża ilość rodzin chorych dzieci, to i o upadek cennego narzędzia łatwo. Po pracy, dzięki uprzejmości pani doktor Aka zrobiłyśmy zakupy w supermarkecie w Bouaké.

 

Na zdjęciach: Kasia pielęgniarka przy pracy;              Madzia położna w akcji;                                     Magdalena z doktorem Yvanem dokonują zleceń

 

W naszym Brobo nie do kupienia są produkty spożywcze do których przyzwyczajony jest Europejczyk. W Bouaké jest wszystko. Nawet po licznych problemach natury lingwistycznej udało się zakupić proszek do pieczenia i twarożek.

 

1 listopada 2024

 

Skończył się kolejny tydzień pracy w szpitalu. Tym razem nie było jakiejś zbiorowej akcji w postaci np. zorganizowanego szczepienia zdrowych dzieci. Dzisiejszy dzień, piątek nawet mnie wprawił w lekką depresję, bo nie spodziewałam się, że będę praktycznie sama na oddziale, mój szef doktor Yvan był zajęty gdzie indziej. Zaczęłam od stwierdzenia, że jeden pacjent ewidentnie chce nas opuścić, po zbadaniu go próbowałam znaleźć jakiegoś tubylczego doktora, żeby ustalić jakimi środkami dostępnymi bez ograniczeń dla mnie, rozpuszczonej Europejki, dysponujemy tutaj. Zresztą u nas, jak pacjent jest ciężki, zwykle mamy do wsparcia kolegę. Po znalezieniu kogoś przypadkowego uzyskałam informację, że nic z tego, co wydałoby mi się pomocne nie ma oraz także serdeczny uścisk ramienia ze słowami „musisz się przyzwyczaić”. Zgodnie z przewidywaniem pacjencik przeniósł się do lepszego świata… Aczkolwiek zdarzają się dni spokojne, gdzie z doktorem Yvanem powolutku robimy wizytę. Jestem już na tym etapie, że ufa mi – jak będę miała jakieś wątpliwości, to mu o tym powiem. Magda i Kasia komunikują się po angielsku, ale część personelu nie zna angielskiego i je po prostu zbywa. Dlatego wymyśliłyśmy, że pomagają na noworodkach, robią ze mną wlewki, pomagają w zakładaniu sond i zmianach opatrunków. Nasze sondy żołądkowe przywiezione w walizce robią tu zawrotną karierę – wreszcie wcześniaki dostały jeść. Doktor Yvan napakował sobie „na zaś” do szuflady, żeby nikt mu nie gwizdnął.

 

 

Przy okazji szukania sobie pracy wymyśliłyśmy, że dziewczyny mogłyby trochę pomyć dzieciaki, zmienić im opatrunki na wenflonach etc. Ale tu nic nie ma, chyba że rodzice kupią. A kupują rzadko. Takie rzeczy jak gaziki, mokre chusteczki, opatrunki, plastry w zasadzie nie występują. Dlatego wymyśliłyśmy zbiórkę w kraju, zebrałyśmy prawie 4 tysiące złotych, i teraz szybciutko chcemy przelać na konto profesora, i kupić w szpitalnej aptece środki, które zagwarantują dzieciakom komfort i mniejsze prawdopodobieństwo infekcji.

 

 

Wczoraj po pracy doktor Aka zabrała nas do iworyjskiego butiku, w którym można kupić lokalne pamiątki i stroje. Nabyłam jakieś drobiazgi, i jakież było moje zdziwienie, gdy odkryłam iż afrykańskie kolczyki kupione dla przyjaciółki mają adnotację „made in China”. Przy okazji doktor Aka odebrała żywe kury. Ze względu na upał i sprzedaż mięsa urągającą wszelkim zasadom sanepidu świadomi i bogatsi Iworyjczycy wolą kupić żywe kury i osobiście je utłuc, żeby uniknąć zatrucia pokarmowego. Kury jechały obok nas na siedzeniu, w pewnym momencie nawet próbowały polatać. Pozostawiły po sobie w aucie niezbyt przyjemną pamiątkę. Obawiam się, że w najbliższym tygodniu będą stanowiły nasz posiłek.

 

 

 

No i nadszedł 1 listopada. Założyłyśmy – zamiast kozaków i futra – nasze piękne afrykańskie suknie uszyte przez siostrę Profesora i udałyśmy się do kościoła. Nie bardzo mogłyśmy uzyskać wiarygodne informacje jak tubylcy spędzają to święto. Strona parafii nie istnieje, porządek mszy jest raczej wiedzą nabywaną na bieżąco. Zakładając, że dziś porządek mszy będzie niedzielny, zajechałyśmy na Ofiarowanie… bo okazało się, że nie było dwóch mszy o 7.00 i 9.00, tylko jedna 8.00. Po mszy razem z księdzem i parafianami udałyśmy się na grób Siostry Beatrix Delon, założycielki ośrodka dla dzieci niepełnosprawnych, którymi zajmują się siostry ze wspólnoty Filles de Jesus. Kilka dni wcześniej odwiedziłyśmy siostry, które opowiedziały nam o swojej pracy na rzecz dzieci. Są bardzo dzielne, jedna jest wykształconą świetnie Iworyjką, druga Francuzką z Tuluzy która przebywa w Afryce od 10 lat. To są prawdziwe misjonarki.

 

 

 

 

 

 

11 listopada

Przygotowywanie i świętowanie Dnia Niepodległości przez nasze wolontariuszki na Wybrzeżu Kości Słoniowej – szarlotka i pierogi.

 

 

Pisze Magda Chrzanowska

Mnie pozostały już tylko 2 tygodnie pobytu w Brobo, dziewczyny są prawie na półmetku. Mamy nadzieję, że pozostały czas wykorzystamy z pożytkiem dla dzieciaków w szpitalu oraz zacieśniając więzy z naszymi opiekunami. A mamy tu wiele życzliwych osób, oprócz profesora, o którym już pisałam, mamy Adeline – gotuje nam jedzonko, mamy sympatycznych chłopaków, którzy są naszymi bodyguardami jak poruszamy się po zmroku. Magda podjęła się nauki angielskiego jednego z nich, i mamy nadzieję, że zrobi on postępy.

Mój pobyt na Wybrzeżu Kości Słoniowej powoli dobiega końca, czas wracać do pracy w Polsce. Dzielne dziewczyny Magda i Kasia podejmują dalsze wyzwania aż do 22 grudnia 2024 r. Bardzo cenną pracę podjęła ostatnio Magda – uczy systematycznie angielskiego naszego „bodyguarda” licealistę. Nawet zainwestowałyśmy w podręcznik angielskiego. Uczeń powoli czyni postępy. Ostatni tydzień rozpoczął się przenosinami oddziału neonatologicznego do wyremontowanej części. Warunki są tam zdecydowanie lepsze, na przykład na razie sprawne krany (z naszej obserwacji wynika, że jak coś jest zepsute to bardzo długo czeka na naprawę). Przy okazji przenosin okazało się, że mają sporo nowych kardiomonitorów i inkubatorów, także są nowe pompy infuzyjne. Problemem jest jednak w tym, że personel nie bardzo umie to obsługiwać. Pokazałyśmy jak ustawić temperaturę w inkubatorach oraz pomogłyśmy podłączyć monitory, ale mamy wrażenie, że może być różnie zanim nauczą się z tego korzystać. Problemem też są pompy, gdyż wymagają specjalnych strzykawek, a tu wszystko kupują rodzice. Do tego zlecenie kroplówki, której zlecenie zabierze więcej czasu lekarzom. Ale, jak mówią Francuzi, on verra…

W poniedziałek bardzo późno wróciłyśmy do domu, stresując się nieco jazdą w ciemności (nieoświetlone pojazdy, czarni nieoświetleni piesi, dziury etc). Ponieważ profesor wyjechał do Gwinei, pewnym problemem stał się codzienny transport tam i z powrotem do Bouaké. Profesor zatem zdecydował, że od wtorku pójdziemy do przedszkola (znaczy w charakterze pomocy, nie pod opiekę…). Przedszkole jest w zasięgu 20 minut piechotą od naszego domu, więc nie trzeba nikogo angażować, a jednocześnie i my trochę się poruszamy. We wtorek dzielnie zameldowałyśmy się w nowym miejscu, o którym już sporo wiedziałyśmy od naszych poprzedniczek z 2022 r., Magdy i Reni i Magdy. Tu muszę zrobić dygresję – miejscowe panie są dla nas niezwykle życzliwe, w każdej chwili służą nam radą. Bardzo też jest wzruszające, że wszyscy je tu pamiętają i wspominają z miłością. Każda „blada twarz” dla dzieci to Renata. Chciałybyśmy, żeby i nas tak wspominano.

 

Spotkanie z żywiołem 150 dzieci w wieku od 1 roku do 6 lat było dla nas wyzwaniem, ale mniej więcej zorientowałyśmy się w programie dnia. Każda z nas pomagała w innej sali, głównie pilnowałyśmy, żeby dzieciaki kolorowały właściwe przedmioty. Ponieważ jest biednie, nie ma kolorowania kilku stron naraz – jedna lekcja, jedna strona. Żeby starczyło dla wszystkich i na dłużej. Na przerwie po kilku nieudanych próbach ogarnięcia dzieci – wokół nas natychmiast ich ilość pączkowała do nieskończoności, sprawdziła się zabawa „Stary niedźwiedź mocno śpi” po polsku. Jak pani nauczycielka zauważyła, że walczymy z organizacją, ale coś się udaje, pokazała nam jeszcze zabawę w krzesła. Pierwszego dnia zmęczone upałem i energią dzieci wyszłyśmy przed posiłkiem, za to obarczone zadaniem wykonania ozdób do powieszenia na suficie. Wracając do domu nabyłyśmy niezbędne środki do pracy. Środa w przedszkolu jest wolna. Przed południem odwiedziłyśmy odkrytą przez nas wspólnotę sióstr bezhabitowych Filles de Jesus. Siostry opiekują się trzydziestką dzieci niepełnosprawnych. Ośrodek ten sprawia wrażenie małej Europy w Afryce, a praca sióstr jest niezwykle fachowa i efekty jej niesamowite – dzieci z różnymi dysfunkcjami są zadbane, szczęśliwe, sporo umieją i nawet szyją na maszynie mundurki dla siebie i drobiazgi na sprzedaż. Siostry chyba nas polubiły, bo zaprosiły nas w niedzielę na obiad.

 

 

Popołudnie minęło pod znakiem produkcji podwodnego świata do podwieszenia pod sufitem w przedszkolu – rybki, koniki morskie, meduzy, rozgwiazdy, ośmiornice. Dzieci mają je pomalować i podpisać swoim imieniem. Ponieważ w tym celu należało wyprodukować 60 sztuk, na końcu ogarnęła nas tzw. głupawka i rysowałyśmy rybki w różnym humorze – smutne, uśmiechnięte, groźne etc. Faktycznie, dzieciaki miały sporo frajdy z tym kolorowaniem, panie chwilę spokoju. Kolejnego dnia sufit zamienił się w ocean. Tym razem poczekałyśmy na posiłek, i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Przy jedzeniu dzieci są bardzo zdyscyplinowane – myją ręce, czekają na talerz z obiadem, po zjedzeniu same odnoszą talerze w jedno miejsce. Pomoc jest bardzo potrzebna przy nakładaniu, trzeba ogarnąć wymianę talerzy, bo dla wszystkich nie starczy, i trzeba pomóc zjeść najmłodszym dzieciom. W piątek w przedszkolu była impreza – czwarte urodziny Chancelle. Nie wszystkich rodziców stać na wyprawienie urodzin swojego dziecka, rodzice Chancelle najwyraźniej byli dobrze sytuowani jak na tutejsze warunki. Po lekcji dzieci miały tańce, potem tort. Na 150 dzieci przypadały 2 torty, średnio wychodziła łyżeczka na głowę. Pani pokroiła tort na kawałeczki 2/3 cm i każde dziecko dostało do rączki. Byli magicy próbujący podejść po drugi kawałek, ale zdradzały ich brudne od kremu paluszki albo buzia… Zaśpiewaliśmy Chancelle sto lat po polsku i francusku, od nas dostała polskiego gwiżdżącego ptaszka, który jeszcze się uchował w naszych walizkach. Posiłkiem zakończył się nasz przedszkolny tydzień. W poniedziałek ponownie ruszamy do szpitala, a w piątek do Abidżanu, z którego ja wracam do kraju, a Magda i Kasia z powrotem czynić dobro w Brobo i Bouaké.

14 listopada pożegnałam się w szpitalu, chyba mnie polubili. Ja zrobiłam im po francusku taką prezentację z resuscytacji, najnowsze wytyczne. Jutro jedziemy do Abidżanu, ja odlatuję w sobotę, a dziewczyny wracają z profesorem. Pozdrawiamy.

 

28 listopada 2024

Jestem już w Polsce i tylko z nostalgią wspominam pobyt na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Jak analizuję czas tam spędzony, zwłaszcza w szpitalu, to budzi się we mnie myśl, że teraz już wiem więcej o potrzebach i gdybym pojechała jeszcze raz, to umiałabym może pomóc lepiej… Bardzo też dziękuję Kasi i Magdzie, cudownym dziewczynom z którymi spędziłam ten czas i mimo różnicy pokoleniowej było nam dobrze. Wypada też wspomnieć o pożegnaniu w szpitalu. Ostatniego dnia przedstawiłam przygotowaną przeze mnie prezentację o resuscytacji noworodka zgodnie z najnowszymi europejskimi wytycznymi. Po prezentacji było sporo pytań, co zwykle świadczy o zainteresowaniu. Iworyjscy koledzy pożegnali mnie naprawdę ciepłymi słowami, których sednem była radość z obecności Europejek, które mają u siebie wszystko, co konieczne do leczenia pacjentów, a jednak przyjechały pracować tak jak oni. Bo to jest chyba najważniejsze, co wyniosłam z pobytu w Bouaké – pracować razem jak można najlepiej, nie krytykować, nie zmieniać, a delikatnie mówić o tym, co można w przyszłości osiągnąć. No i obserwować, co jest w danym miejscu najbardziej potrzebne. W prezencie na koniec dostałam przepiękną suknię i narzutkę.

 

U rodziny Profesora w Abidżanie

 

Z bratem Zbigniewem SAC w Abidżanie

 

Rysunek dla Magdy od Kasi i Madzi

 

Kolejnego dnia pojechałyśmy we trzy do Abidżanu, gdzie ugościła nas rodzina profesora, i skąd odleciałam w sobotę do kraju. Na lotnisku kochane dziewczyny wręczyły mi własnoręcznie wymalowaną historię naszego pobytu. Kolejne odcinki powieści zostawiam teraz im do napisania…

29.11.2024

Już mijają dwa tygodnie od wyjazdu Magdy. W zeszłym tygodniu pomagałyśmy w przedszkolu – kolorowanie, rysowanie kółek, zabawa z dziećmi na dworze. Śpiewamy piosenki po polsku, angielsku i francusku, bawimy się w samoloty i wymyślamy różne zabawy, żeby dobrze spędzić z nimi czas.

W czwartek, dzięki uprzejmości profesora Asse, uczestniczyłyśmy w dwóch konferencjach. Pierwsza miała miejsce w szpitalu CHU Bouake, w którym pracujemy, i dotyczyła mleka zastępczego dla niemowląt. Podczas konferencji celebrowaliśmy również uzyskanie nowych tytułów naukowych przez lekarzy ze szpitala. Druga konferencja odbyła się w hotelu. Podczas konferencji Profesor przedstawił prezentację na temat atopowego zapalenia skóry i chorób z nim powiązanych. Po konferencji zostałyśmy zaproszone na uroczystą kolację.


W sobotę uczestniczyłyśmy w obronie lekarskiej młodej studentki (która dwa dni wcześniej urodziła dziecko!). Profesor pełnił funkcję prezydenta komisji. Podczas obrony studentka prezentowała swoją pracę, a następnie komisja zadawała jej pytania. Cudownie było patrzeć ile osób przyszło ją wesprzeć, na auli zasiadała cała rodzina i przyjaciele. Po udanej obronie komisja (w tym na zaproszenie Profesora i my) została poczęstowana uroczystą kolacją oraz dostała kosze pełne owoców. My najbardziej lubimy ananasy 😉


W tym tygodniu w poniedziałek, wtorek oraz środę pracowałyśmy w szpitalu. Naszym ulubionym odcinkiem jest neonatologia – dbamy o higienę maluchów, karmimy je i przytulamy. W środę doszła paczka z mokrymi chusteczkami, bandażami i gazikami, które kupiłyśmy za pieniądze ze zbiórki internetowej – dziękujemy za wsparcie!

 


 

Dzisiaj odwiedziłyśmy liceum w Brobo. Oczywiście było oficjalne przywitanie przez dyrektora i pozwolenie na zwiedzanie szkoły. Edukator szkolny był bardzo szczęśliwy, że przyszłyśmy. W kilku klasach mówiłyśmy o tym, jak ważna jest nauka angielskiego i jakie są z tego korzyści. Tutaj w jednej klasie są razem dzieci 12-  i 18-letnie, nawet do 70 uczniów w jednej sali. Edukacja nie jest oczywista, rodzice muszą płacić za szkołę. Odkrywamy tu codziennie coś nowego, więc zobaczymy co przyniosą kolejne dni…

 

 

Magda, Kasia, Madzia

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Chekereni, Tanzania

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

Chekereni, Tanzania

16.09 – 20.10. 2024

Katarzyna Pytlarz, Małgorzata Walkowicz

 

Na Okęciu z ks. Jerzym Limanówką SAC                                                                                                                                                                             Już w przestworzach…

 

Część pierwsza

 

Przywitanie z Afryką Kate i Margaret

 

Dzisiaj wylądowałyśmy na tanzańskiej ziemi pełnej stepów i wypalonych słońcem traw. Krajobraz jakże daleki od tego, do którego przyzwyczaiły się nasze oczy w Polsce. Tutaj – w oddalonej od naszego kraju o 10 tysięcy kilometrów ziemi, gdzie zachód słońca potrafi zaskoczyć swym niezwykłym spektaklem, a księżyc w pełni swym ogromem – toczy się zwykłe życie.

 

W małej wiosce Chekereni położonej u stóp Kilimandżaro, najwyższej góry kontynentu i góry Meru, masajskie dzieci chodzą do szkoły. Szkoła prowadzona jest przez międzynarodową wspólnotę Sióstr Oblatek Asumpcjonistek. Siostry pochodzą z Kongo, Ugandy, Kenii, Chin i Tanzanii. Na placówce jest ich osiem, więc mają sporo pracy i zajęć. Prowadzą dużą szkołę z internatem, w którym jest 288 dziewcząt w wieku od 13 do 17 lat. Dzieci bardzo chcą się uczyć, bo wiedzą, że dzięki temu mogą poprawić sytuację materialną swoją i swojej rodziny. Niejednokrotnie jednak rodziców nie stać na czesne i siostry starają się temu zaradzać, szukając sponsorów.

Szkoła

Szkoła

Internat

 

 

Siostry mają też spory ogród, w którym uprawiają pomidory, sałatę, bakłażany, paprykę i inne, nieznane w Polsce rośliny, by dziewczęta miały na posiłek różne warzywa. Zwykle bowiem jedzą kukurydzę, ryż i fasolę, która jest przechowywana w ogromnych zbiornikach (silosach) na terenie placówki. W sadzie rosną bananowce, mango, awokado i papaje. Ziemia tutaj, choć wydaje się spalona, jest urodzajna. Takich papai nigdzie wcześniej nie widziałyśmy! Przy każdym budynku stoją zbiorniki na deszczówkę, ponieważ każda kropla wody jest tu na wagę złota.

Rośliny w ogrodzie

Na terenie placówki powstaje także nowy budynek, który będzie przeznaczony na dodatkowy internat. Teraz dziewczynki mieszkają w niezbyt dużych, 40-osobowych pokojach z piętrowymi łóżkami. Zadziwiające jest to, że chociaż trudno przejść między łóżkami z powodu ciasnoty, a na rzeczy osobiste nie ma miejsca i jedynym własnym kawałkiem przestrzeni w pokoju jest łóżko, nie słychać tam kłótni.

 

Internat w trakcie budowy

Będziemy u sióstr przez cztery tygodnie, więc już teraz robimy rozeznanie, jak można pomóc dzięki pieniądzom zebranym w Polsce. Bardzo nam zależy na budowaniu systemu edukacyjnego dla Masajów, ale trzeba zacząć od stworzenia przestrzeni do nauki i poprawy warunków życia.

Nasze spotkania

Jutro jedziemy z siostrą Silvią, przełożoną misji, do sklepu po płytki do łazienek w nowym internacie. Siostry chciałyby, aby dziewczyny miały więcej miejsca już od października. Do naszych zadań tutaj będzie też należało prowadzenie zajęć w szkole.

Łazienka czekająca na wykończenie

Pomoc na placówce będzie jeszcze długo potrzebna, dlatego zrzutka będzie otwarta do naszego powrotu. Roześlijcie, prosimy, informacje do wszystkich, którzy chcieliby wesprzeć te dziewczyny i tę misję. Uwrażliwiajcie też przyjaciół na tematy misyjne, by troska o pomoc na takich placówkach nie spoczywała na barkach pojedynczych misjonarzy i wolontariuszy, którzy zdecydowali się na wyjazd.
Dziękujemy za życzliwość i pomoc.

Pomoc w tworzeniu systemu edukacyjnego dla Masajów (zrzutka.pl)

 

 

Część druga

 

Kolejny dzień w Chekereni. Zaczynamy go o 5.40, jest ciemno i deszczowo. Zadziwiające, że pomimo pory suchej pada deszcz. Wszyscy wydają się tym zaskoczeni, ale jednocześnie przygotowani – mają porządne parasole, ponieważ kiedy w Tanzanii jest pora deszczowa (od grudnia do maja) codziennie dużo pada.

 

Msza święta w tutejszej parafii rozpoczyna się o 6.30, dojście tam zajmuje nam ok. 15-20 minut. Msze odprawiane są w języku narodowym suahili. Choć nie rozumiemy języka, to bardzo nam się podoba jego dźwięczność i melodyjność. Śpiewy, których jest tutaj dużo, ubogacają liturgię. Zostałyśmy też serdecznie przyjęte przez tutejszego księdza, który ucieszył się, że ma w swojej parafii gości z Polski. A to się nie zdarza często.

 

O 7.30 byłyśmy już na apelu i modlitwie przed szkołą. Zostałyśmy oficjalnie przywitane przez siostrę dyrektor i nauczycieli, a młodzież zaśpiewała nam w suahili „jambo, jambo”, co było bardzo wzruszające. Dziewczyny były zadowolone, kiedy się dowiedziały, że będziemy u nich do zakończenia roku szkolnego i rozdania świadectw, co będzie miało miejsce 5 października. Było też dużo śmiechu i radości, gdy usłyszały, jak się mówi w języku polskim „dzień dobry”, „dziękuję” i „dobrego dnia”.

 

Około 10.00 pojechałyśmy z siostrą przełożoną i jednym z pracowników do pobliskiego miasteczka Arushy, żeby kupić – za część przywiezionych przez nas pieniędzy – płytki do łazienek w internacie. Siostra poprosiła nas o pomoc w wyborze płytek. Jest szczęśliwa, że uda się wykończyć łazienki na pierwszym piętrze, dzięki czemu dziewczynki będą miały lepsze warunki do mieszkania.

 

 

Następnie odwiedziłyśmy targ Masajów, by wesprzeć ich finansowo, kupując wykonane przez nich rzeczy. Na targu można zaopatrzyć się w biżuterię, rzeźby, chusty, materiały wykonane techniką batiku, torebki, breloczki, misy, różnego rodzaju ubrania i przedmioty codziennego użytku.

Na masajskim targu

 

 

Miałyśmy także okazję, by się dowiedzieć, jak wygląda życie na masajskim stepie. Przede wszystkim każdego ranka masajska rodzina musi się zatroszczy o wodę, której w tutejszej wiosce nie ma. Jeszcze przed świtem wszyscy udają się na poszukiwania. Wędrują około 5 kilometrów w jedną stronę, często z osiołkami lub sami dźwigając bańki na wodę.

Masajowie noszą tradycyjne stroje, a chusty mają najczęściej w kolorze czerwonym w kratę. Mężczyźni zwykle w ciągu dnia chodzą z kijem w ręku, bo pasą zwierzęta. Krowy i kozy to całe ich życie, dzięki nim mają co jeść. Chłopcy w wieku 7-10 lat pilnują, by stado nie wyszło na drogę i by miało coś do picia. Zazwyczaj je także trzeba prowadzić daleko do wodopoju.

Zbiorniki wodne, stawy, rzeki są wspólnie dzielone między ludzi, kozy i krowy. W porze suchej z tych samych zbiorników korzystają także dzikie zwierzęta np. słonie i antylopy. Masajowie mieszkają na stepie w chatach zrobionych ze słomy, patyków i gliny. W osadach zwykle nie ma wody, ale też i prądu. To przyroda –wschody i zachody słońca – wyznaczają dzień. Może uda nam się jeszcze ich poobserwować, bo to bardzo interesujący lud.

 

Część trzecia – życie dziewcząt z internatu

 

Szkoła

Dzisiaj zobaczyłyśmy bibliotekę szkoły i dowiedziałyśmy się, jak duże są tu potrzeby. W bibliotece pracuje siostra z Chin, Wang Mei. Dziewczynki korzystają z książek na zmianę, bo nie ma ich na tyle, by można je zostawić u siebie dłużej. W wyznaczonych godzinach każda klasa przychodzi po pomoce. Sala komputerowa jest wyposażona w osiem komputerów, które pamiętają lata 90. w Polsce. Dziś rano okazało się, że nie ma prądu, więc i tak nie można było ich używać.

 

Nasze pierwsze spotkanie z dziewczynkami…
Nasze pierwsze spotkanie z dziewczynkami rozpoczęło się około 16:00. Zainteresowane usiadły z nami w ogrodzie na trawie i pytały o różne rzeczy: o przedmioty w polskiej szkole, o to, jakie obowiązki mają dzieci w ich wieku, jakie są kary i nagrody, kiedy zaczyna się chodzić na randki… Interesowało je nasze jedzenie, to, jak długo się do nas jedzie, czy mamy śnieg i jakie owoce u nas rosną. Były bardzo ciekawe innego, białego człowieka, innej kultury i zwyczajów. Najwyraźniej nas polubiły. Chciały, byśmy zostały ich friends. Kiedy zapytałyśmy je o marzenia, wszystkie mówiły o tym, kim chcą zostać w przyszłości. Bo to jest ich marzenie – zdobyć wykształcenie! To ma dla nich wartość. Nie kupno samochodu, podróże, pieniądze, komputery, smartfony, markowe ciuchy itd. Niesamowite! Jakże inne są pragnienia młodzieży w tym świecie.

 

Szkoła

Modlitwa
Dziewczęta spotykają się codziennie o 17:45 przed kapliczką Matki Bożej, która jest w ogrodzie. Siadają na ziemi, otaczając kapliczkę ze wszystkich stron, i odmawiają głośno różaniec. Modlą się w języku angielskim, bo na terenie szkoły i internatu nie wolno używać suahili (język narodowy). Po modlitwie siadamy z Gosią w murowanej altanie obok kapliczki, by zachęcić dziewczynki do przyjścia do nas.

 

Robimy razem różańce
Ponieważ spodobały im się różance, które nosimy i widziały, jak robiłyśmy je dla sióstr, poprosiły, żeby je też nauczyć. Okazało się, że są bardzo zdolne i szybko zapamiętują, jak poprawnie wykonać splot. Różańce bransoletki z kolorowych koralików teraz dumnie prezentują się na ich rękach! Dziś podeszły do nas dwie dziewczynki: Kendra i Noela, zainteresowane tym, co się je w Polsce. Na koniec rozmowy wyciągnęły swoje zniszczone i niekompletne różańce. Myślałyśmy, że chcą nam je pokazać, a one dały je nam, mówiąc, że to prezent dla nas! Tak bardzo nas to wzruszyło, że nie spałyśmy do 2:00 nad ranem.

 

Obowiązki
Po południu zachęcamy dziewczynki, które spotkałyśmy przy praniu, aby opowiedziały nam, jak wygląda ich dzień: o której wstają, co robią w ciągu dnia, co jedzą, jakie mają aktywności, jakie lubią przedmioty, jakie przed nimi egzaminy itd. Jesteśmy zaskoczone, że dziewczynki codziennie bardzo wcześnie wstają. A nam się wydawało, że nasze wstawanie na mszę świętą o 5.40 to duży wyczyn!

 

Poniżej plan dnia w naszej placówce:

4:30 – dziewczyny wstają i biorą prysznic
5:30 – 6:30 – nauka przed pójściem do szkoły i przygotowanie się do lekcji
6:30 -7:00 – sprzątanie w internacie
7:00 – 7:30 – śniadanie,
7:30 – 8:00 – zbiórka w klasach przed zajęciami
8:00- 15:20 – zajęcia/lekcje w szkole z przerwami i lunchem o 13:00
15:3 – 17:30 – czas na naukę, sprzątanie, chwilę odpoczynku i pranie
17:30 – modlitwa w ogrodzie, zazwyczaj różaniec lub koronka do Bożego Miłosierdzia
18:00 – kolacja
19:00 – nauka, a po niej przygotowanie do spania
21:45 – cisza nocna

 

Menu w internacie
Dziewczyny codziennie jedzą potrawę z kukurydzy i fasoli na lunch lub kolację. Rano piją owsiankę, oprócz czwartków i niedziel, wtedy jest herbata i herbatniki. Wieczorem dostają ryż z warzywami, a w niedzielę ryż z mięsem. W środę mogą kupić samosy (potrawa kuchni indyjskiej, przekąska w postaci trójkątnego pierożka smażonego na głębokim oleju) nadziewane kassawą (maniok jadalny, korzeń) lub innymi warzywami. W sobotę dziewczyny mogą kupić w sklepiku szkolnym napoje (cola, sprite, fanta, soki, woda) oraz słodycze (ciastka, herbatniki) i chipsy.

 

Od piątku do niedzieli czyli weekend w internacie
W piątki o 17:00 jest msza święta w szkole. Po mszy dziewczyny mają czas wolny. W soboty też zdarzają się zajęcia czy konsultacje z nauczycielami. Zazwyczaj jednak mogą iść na zakupy w sklepiku lub spędzić czas, jak chcą. W niedziele mają mszę świętą w auli szkoły o 7:30. Teraz po mszy świętej przygotowują się do zakończenia roku szkolnego. W szkolnej auli jest telewizor, ale… zamknięty na kłódkę. Dziewczyny mogą oglądać filmy tylko w wyznaczone dni, zwykle w niedziele, czasem w piątki i soboty.

 

Dalej robimy różańce
Kolejnego dnia jesteśmy umówione z dziewczynami na naukę robienia różańców. Przybyło sporo chętnych 🙂

 

 

Część czwarta – Ośrodek dla trędowatych w Maji ya Chai

 

Jednym z naszych zadań misyjnych jest odwiedzanie placówek na terenie diecezji Arusha. Dzisiaj udajemy się do ośrodka dla trędowatych w miejscowości Maji ya Chai, która znajduje się około 30 minut jazdy samochodem od naszej stałej placówki. Czekamy już od rana w dużym napięciu na kierowcę, który ma nas tam zawieźć. Nigdy nie byłyśmy w takim miejscu i nie wiemy, czego się spodziewać. Trochę się obawiamy, nie tyle zarażenia, co tego, że nie będziemy wiedziały, jak się zachować, co powiedzieć tym ludziom… Nie mamy pewności, czy ich zobaczymy, a jeśli będzie to możliwe, to w jakim będą stanie… To jest zawsze trudne, gdy się widzi cierpienie drugiego człowieka.

Około południa docieramy na miejsce. Ośrodek jest prowadzony przez Siostry Misjonarki Krwi Chrystusa CPS – zgromadzenie założone przez opata trapistów Franciszka Pfannera. Nazywając je Misjonarkami Krwi Chrystusa, ich założyciel chciał, aby całkowicie poświęciły się służbie odkupieńczej miłości Chrystusa, aby uczynić Drogocenną Krew Chrystusa owocną dla wszystkich.
Na drzwiach wejściowych do domu trędowatych widnieje bardzo wymowna modlitwa:

 

O Panie Jezu Chryste pobłogosław ten dom i wszystkich, którzy tu mieszkają i okryj ich swą Drogocenną Krwią.

Modlitwa jest zapisana w dwóch językach: angielskim i suahili.

 

Siostry mają w ośrodku 20 podopiecznych, kobiety i mężczyzn. Jedna z trzech sióstr tu pracujących oprowadza nas po budynku. Pokazuje, jak mieszkają chorzy, gdzie mają kaplicę, gdzie jedzą i gdzie się wspólnie spotykają. Mówi nam, że wszyscy się tu lubią, bo wiedzą, że mają tylko siebie.
Osoby leczone w ośrodku są wyniszczone przez trąd – często brakuje im dłoni lub stóp albo są niewidome. Kilkoro z nich jeździ na wózkach, niektórzy poruszają się o kulach. Choć nie można im zaproponować robótek ręcznych i manualnych, bo nie mają dłoni, czytania, bo często są niewidomi, lub spacerów, bo nie mają stóp, to bardzo lubią rozmawiać i chcą być wysłuchani. To ludzie, którzy cierpią podwójnie – z powodu choroby i wykluczenia. Rodziny ich porzuciły, a społeczeństwo wyrzekło. To bardzo smutne i trudne dla nich, i dla nas.

 

Ośrodek dla trędowatych

Kiedy wchodzimy do ich domu, w którym są chciani, to pomimo cierpienia, którego doświadczają, witają nas bardzo serdecznie, machają do nas, uśmiechają się. Cieszą się, że mają gości, że ktoś ich odwiedził i okazał zainteresowanie. Siostry bardzo dbają o swoich podopiecznych, by nie brakowało im niczego: zapewniają opiekę medyczną, rozmawiają, karmią i robią wiele innych rzeczy, o których jeszcze nie wiemy. W opiece nad chorymi pomaga siostrom młoda pielęgniarka, która u nich pracuje. Do jej zadań należy m.in. opatrywanie ran, podawanie leków, karmienie i ubieranie. To bardzo skromna dziewczyna, mówiąca tylko w języku suahili, tak jak jej podopieczni.
To było dla nas bardzo niezwykłe spotkanie, nigdy go nie zapomnimy!

 

Trąd – podstawowe informacje:
Trąd (łac. lepra) to przewlekła choroba zakaźna wywoływana przez bakterie Mycobacterium leprae lub Mycobacterium lepromatosis. Chociaż kojarzy się z dawnymi czasami, występuje nadal, ale znacznie rzadziej.

 

Przebieg choroby:

1. Początek choroby:
• Zakażenie trądem rozwija się powoli – od zakażenia do pojawienia się objawów może minąć od kilku miesięcy do nawet 20 lat.
• Wczesne objawy to zmiany skórne, takie jak plamy o jaśniejszym kolorze lub zaczerwienienia, które nie odczuwają bólu ani dotyku, co jest wynikiem uszkodzenia nerwów. W miarę postępu choroby zmiany te się rozprzestrzeniają.

2. Objawy i przebieg:

• Trąd atakuje przede wszystkim skórę, układ nerwowy (głównie nerwy obwodowe), błony śluzowe górnych dróg oddechowych i oczy.
• Typowe objawy to znieczulenie w miejscach zmian skórnych (brak odczuwania bólu, temperatury i dotyku), osłabienie mięśni i deformacje kończyn.
• Z czasem, jeśli nie jest leczony, prowadzi do trwałych deformacji, zwłaszcza rąk, nóg i twarzy. Niekiedy dochodzi do utraty palców czy deformacji nosa.

Jak cierpią osoby chore na trąd?
Fizycznie: Trąd może powodować poważne uszkodzenia nerwów, co prowadzi do osłabienia, paraliżu, a także bolesnych i nieodwracalnych deformacji. Utrata czucia w kończynach może skutkować niezamierzonymi urazami, oparzeniami czy infekcjami, co dodatkowo pogarsza stan pacjenta.
Psychicznie i społecznie: Chorym często towarzyszy stygmatyzacja, wykluczenie społeczne i izolacja, co może prowadzić do problemów psychicznych, jak depresja i poczucie osamotnienia. Wiele osób z trądem żyje w strachu przed odrzuceniem przez rodzinę i społeczność.

Jak dochodzi do zakażenia?
• Trąd przenosi się głównie drogą kropelkową, poprzez wydzieliny z nosa i ust osoby zakażonej, która nie była jeszcze leczona. Mimo to zakaźność trądu jest stosunkowo niska – kontakt musi być długotrwały, aby doszło do przeniesienia bakterii.
• Nie wszyscy, którzy zostaną narażeni na kontakt z Mycobacterium leprae, zachorują. Wielu ludzi ma wrodzoną odporność na trąd.

Leczenie:
• Trąd jest całkowicie uleczalny dzięki terapii wielolekowej (MDT – multidrug therapy), która od lat 80. XX wieku jest dostępna za darmo na całym świecie.
• Leczenie trwa od 6 do 12 miesięcy, a kombinacja antybiotyków (dapsone, rifampicyna, klofazymina) skutecznie eliminuje bakterie i zapobiega dalszym uszkodzeniom.
• Po rozpoczęciu leczenia pacjenci przestają być zakaźni, co oznacza, że chorzy poddani leczeniu nie zarażają innych.

Strach i wykluczenie społeczne:
• Ludzie boją się trędowatych głównie z powodu historycznych przekonań o zakaźności i deformacjach, które były widoczne u osób nieleczonych. Przez wieki trąd uważano za przekleństwo lub karę boską, co nasilało uprzedzenia.
• W przeszłości chorzy na trąd byli izolowani w koloniach trędowatych, co jeszcze bardziej pogłębiało stygmatyzację. Obecnie, choć dostępne jest skuteczne leczenie, w niektórych rejonach świata uprzedzenia i strach wciąż są żywe.

Obecna sytuacja na świecie:
• Dzięki skutecznemu leczeniu liczba nowych przypadków trądu znacznie spadła, ale choroba wciąż występuje, szczególnie w krajach tropikalnych i rozwijających się, takich jak Indie, Brazylia i Indonezja.
• Według danych WHO w 2021 roku zarejestrowano około 140 000 nowych przypadków trądu na całym świecie.
• Większość nowych zachorowań występuje w rejonach ubogich, o ograniczonym dostępie do opieki zdrowotnej.

 

Mimo że trąd jest dziś znacznie mniej groźny niż w przeszłości, a dzięki leczeniu choroba jest w pełni uleczalna, wciąż wywołuje lęk i wykluczenie. Głównym wyzwaniem pozostaje walka ze stygmatyzacją i zapewnienie szerokiego dostępu do terapii w biedniejszych regionach.

 

 

Część piąta – Tengeru

 

Dzień rozpoczynamy mszą świętą o 6.30 w nowicjacie. Po śniadaniu czekamy niecierpliwie na kierowcę, który zabiera nas do wikariusza generalnego, ojca Tengesa. Tam dołącza do nas ksiądz i ruszamy, bo dziś nadszedł bardzo ważny moment pobytu w Tanzanii. Jedziemy do Tengeru, żeby przejść po śladach polskich wygnańców, którzy z Syberii przebyli szlak armii gen. Andersa, by w 1942 roku osiąść w polskich osadach w Afryce Wschodniej. Tengeru, po latach głodu, chłodu i tułaczki przez Azję, stało się dla nich domem. Z piekła trafili do raju pełnego wspaniałej przyrody, owoców i warzyw, ale przede wszystkim życzliwych ludzi, którzy podzielili się z nimi tym, co mieli, i ugościli tułaczy w swoich skromnych domach.

Tengeru to maleńka miejscowość niedaleko Arushy. Jeśli się nie wie, gdzie skręcić, to łatwo przegapić zjazd z głównej drogi. Polska osada po zakończeniu wojny została przekazana państwu i przekształcona w działający do dziś college rolniczy. Pierwszy rzut oka na budynki od razu przywodzi na myśl Polskę. W pierwszej kolejności chcemy zobaczyć cmentarz. Samochód wiezie nas przez las bardzo wyboistymi drogami. Na jednym z drzew widzimy biało-czerwoną strzałkę wskazującą kierunek z napisem w języku angielskim. Jedziemy dalej, a po dłuższej chwili naszym oczom ukazuje się kamień z informacją, że to Cmentarz Wygnańców Polskich. Na kamieniu widnieją też znaki trzech wyznań: katolickiego, prawosławnego i mojżeszowego.

 

Wjeżdżamy w pięknie utrzymaną i obsadzoną kwiatami aleję, świeci słońce, jest pięknie. Po chwili mijamy mały domek, z którego wychodzi Joseph. Joseph od 2001 roku opiekuje się cmentarzem, spełniając tym samym ostatnie życzenie swojego ojca, który nakazał mu dbać o to miejsce i o pamięć o ludziach, którzy spoczywają na cmentarzu, i o ich trudnej historii. Nasz przewodnik otwiera bramę, a my widzimy niewielki i skromny, ale jakże piękny cmentarz. Emocje są ogromne. Tymczasem Joseph od razu zabiera nas do izby pamięci, gdzie tutejszym zwyczajem wpisujemy się do księgi gości i ruszamy w historyczną podróż opisaną na tablicach i ilustrowaną archiwalnymi zdjęciami. Łzy same cisną się do oczu, bo to niby tak odległa, a jednak niesamowicie bliska nam historia – znana z opowiadań dziadków, którzy cudem uniknęli wywózki na Syberię i podzielenia losów tysięcy rodaków.

Rozmawiamy chwilę z Josephem. Opowiada, jak jego ojciec przyjmował polskich wygnańców w Tengeru, jak nadzorował ich obóz, jak razem zgodnie żyli na afrykańskiej ziemi. Po zamknięciu obozu żegnał Polaków opuszczających Afrykę i pracował w college’u, a potem na łożu śmierci zobowiązał syna do kontynuowania swojego dzieła. Dowiedziałyśmy się też, że Joseph ma już swojego następcę – też syna, który chętnie przejmie od niego to zadanie.

Z izby pamięci wychodzimy na ścieżki cmentarza, by choć przez chwilę pobyć na „polskiej ziemi” tak daleko od domu. Odnajdujemy grób Edwarda Wójtowicza, który po wojnie pozostał w Tanzanii i zmarł w 2015 roku. Ostatnia pochowana na cmentarzu osoba to pani Krystyna Władysława Alexiou, Polka urodzona już w Tengeru, która wraz z mężem Grekiem mieszkała w Arushy. Zapraszamy Josepha i naszych towarzyszy podróży, a zarazem przewodników, do wspólnej modlitwy po polsku. Chociaż nie rozumieją naszego języka, chętnie włączają się w modlitwę. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie przed bramą i ruszamy dalej, ale emocje i wzruszenie jeszcze długo nam towarzyszą.

W planach mamy też krótką wizytę w kościele wybudowanym przez Polaków. Niestety, od czasu otwarcia nowej parafii, nie modlą się już w nim katolicy. Kościół obecnie wykorzystywany jest przez wspólnoty protestanckie. Wracamy do samochodu i ruszamy w powrotną drogę przez las.

 

Ale to jeszcze nie koniec naszej wyprawy. Jedziemy do domu polskiego, który pozostaje pod opieką sióstr Pallotynek. W czasie działania polskiego obozu był to klub, gdzie się spotykali Polacy – mogli się tu bawić, zrelaksować czy po prostu spotkać z przyjaciółmi. A wiemy już, z poznanej do tej pory historii polskiej osady, że prowadzili bogate życie kulturalne, wystawiali sztuki teatralne, a nawet wydawali polskie gazety. Daleko od rodzinnego kraju potrafili się zorganizować i stworzyć namiastkę ojczyzny dla siebie, i dla dzieci, a w szczególności dla sierot.

 

Docieramy na miejsce, gdzie witają nas siostry. Księża korzystają z ich gościnności i postanawiają chwilę odpocząć, a siostry Genoveva i Anna zabierają nas szlakiem historii. Pokazują wybudowane przez Polaków budynki, oprowadzają po pokojach, pokazują zrobione rękoma naszych rodaków drzwi, okucia, szafy. Teraz w tym miejscu prowadzą centrum formacji dla liderów wspólnot katolickich. Jednak warunki są bardzo skromne, nawet jak na tutejsze standardy. Dom wymaga remontu, a najbardziej zabezpieczenia przed wężami, które uprzykrzają życie, wpełzając do środka różnymi dziurami. Najlepszym rozwiązaniem byłby remont generalny i utworzenie w tym budynku muzeum, do którego przeniesione mogłyby być pamiątki po Polakach, obecnie przechowywane przez diecezję.

 

Pallotyńska Fundacja Misyjna Salvatti.pl ma w planach przeprowadzenie remontu i budowę nowego domu zakonnego, w którym znajdzie się też miejsce na zakwaterowanie przybywających do centrum liderów wspólnot katolickich, spotykających się tam osób dotkniętych HIV/AIDS, czy młodzieży przybywającej na rekolekcje i warsztaty. Na szczęście Polacy w kraju i za granicą interesują się historią i chętnie wsparli zbiórkę n rzecz tego centrum w Tengeru. Dzięki temu już w listopadzie przyjadą do sióstr architekci wolontariusze, by dopracować niezbędne projekty.

 

Po zwiedzeniu całego gospodarstwa (bo siostry prowadzą też ogród i hodują zwierzęta, wody im na szczęście nie brakuje) stoimy chwilę i podziwiamy ogromne drzewo awokadowca, zasadzone przez Polaków wiele lat temu. To taki niemy i piękny świadek historii! Zbliża się pora lunchu, więc wracamy do budynku. Po posiłku jeszcze chwila rozmowy, obowiązkowe zdjęcia pamiątkowe i wracamy do Chekereni. Albo tylko tak nam się wydaje, bo jeszcze przed nami wycieczka po Arushy. Najpierw odwozimy księdza wikariusza do jego parafii, następnie podróżującego z nami księdza, a potem niespodzianka – siostra Ernestina, pallotynka, zabiera nas do radia, w którym pracuje. Poznajemy wszystkich obecnych w pracy członków załogi i zwiedzamy studia, z których 24 godziny na dobę nadawany jest katolicki program. W głównym studio wszystko w kolorach bieli i czerwieni – Ciała i Krwi Chrystusa. To radio diecezjalne i tak zadecydował biskup. Po wizycie sympatyczna pani redaktor stacji odprowadza nas do samochodu, a siostra zostaje w pracy. Wracamy do Chekereni z naszym niezawodnym kierowcą. Jesteśmy zmęczone, ale bardzo wdzięczne za ten niesamowicie wzruszający dzień.

 

 

Część szósta – sierociniec Canaan

 

Kolejny dzień zaczynamy jak zwykle mszą świętą o 6.30 w kościele parafialnym, ale ze świadomością, że za chwilę ruszymy na misyjny szlak, by poznawać nowych ludzi i ich codzienne zmagania. O 9.30 wsiadamy do diecezjalnego jeepa i nasz ulubiony kierowca, George, wiezie nas do kurii. Tam zabieramy siostrę Grace i… w drogę! Jeszcze ostatni rzut oka na zupełnie europejskie centrum handlowe, które – jak mówi siostra – wieczorami tętni życiem, ale głównie za sprawą turystów, nie lokalnych mieszkańców, i opuszczamy Arushę.

 

Przez chwilę podziwiamy zmieniający się za szybą krajobraz. Po kilkunastu kilometrach skręcamy z głównej asfaltowej drogi i całkiem dobrą gruntową drogą dojeżdżamy do Canaan – sierocińca dla dzieci dotkniętych HIV/AIDS. Mijamy ładny dom z logo sierocińca i jedziemy w dół, w stronę kolejnych zabudowań i ogrodu. Gdy tylko wysiadamy z samochodu, wita nas pięknie uśmiechnięty mężczyzna. To Alex Lengeju, dyrektor ośrodka, który zabiera nas do swojego biura, by tam opowiedzieć nam o sierocińcu.

 

Ośrodek powstał 11 lat temu, żeby otoczyć opieką chore dzieci i sieroty, których rodzice zmarli z powodu HIV/AIDS. Obecnie w ośrodku mieszka 52 dzieci: 27 chłopców i 25 dziewczynek. Wśród nich 26 jest nosicielami wirusa HIV. Dwójkę najmłodszych dzieci spotykamy po chwili, bo dwulatek jest za mały, by chodzić do szkoły, a pięciolatek miał drobny wypadek i się skaleczył. Pan Alex tłumaczy nam, że dzieci przybywające do ośrodka są diagnozowane w szpitalu pod kątem nosicielstwa wirusa HIV, a te z wynikiem pozytywnym również pod kątem stanu układu odpornościowego (CD4) i ilości wirusa we krwi (viral load). Ilość wirusa powyżej 1000 jednostek to zła diagnoza. Najcięższy przypadek, jaki odnotował ośrodek, to 300 000 jednostek na początku. Ponieważ w ośrodku dzieci zaczynają brać leki i dostają dobrej jakości jedzenie, szybko stają na nogi, a ilość wirusa we krwi spada poniżej poziomu wykrywalności. Nie znaczy to, że dzieci nie mają HIV, nadal są nosicielami, ale są zdrowe i ich szanse na długie życie rosną. Jednak leki muszą przyjmować codziennie do końca życia. Na szczęście leki na HIV, jak również na gruźlicę, są sponsorowane przez rząd tanzański przy znacznym udziale rządu amerykańskiego.

 

Canaan ośrodek dla sierot

 

Dyrektor opowiada nam też o projektach, które prowadzi w ośrodku. Zaczynamy od wody, bo bardzo nas interesuje, jak ludzie w różnych częściach diecezji radzą sobie z jej brakiem. Pan Alex ma na to swoje sposoby. W powstałym już betonowym zbiorniku zmieści się 300 000 litrów wody. W planach jest kolejny zbiornik, już nie betonowy, żeby obniżyć koszty. Do konstrukcji będzie wykorzystana folia, a do utrzymania wody wolnej od bakterii i zanieczyszczeń zostanie użyty olej roślinny, który na powierzchni wody stworzy warstwę ochronną. Wodę będzie można wypompować, wtedy się natleni i będzie zdatna do użytku. Ponadto w ośrodku zbiera się deszczówkę; jest też staw rybny, który stanowi rezerwuar wody do podlewania upraw po odłowieniu ryb. Wszystkie zbiorniki mają docelowo pomieścić milion litrów wody. Tyle, by wystarczyło dla ludzi, zwierząt i roślin. A już dziś do podlewania ogrodu wykorzystywana jest oczyszczona woda ściekowa z ośrodka.

 

Po dłużej rozmowie idziemy do ogrodu i na farmę. Najpierw zaglądamy do świń, które trzymane są w dużych boksach wypełnionych piaskiem. Wyglądają na zadowolone . Świnie hodowane są na mięso i będą sprzedawane do sklepów, jak tylko pan Alex kupi sprzęt rzeźniczy. Niedaleko widzimy też kilka kur. W ośrodku uprawia się warzywa, które wystarczają na potrzeby sierocińca. Kupuje się tylko to, czego nie ma w warzywniku. Ogród jest piękny, przemyślany i bardzo zadbany. W jego utrzymaniu pomagają wszyscy pracownicy oraz dzieci.

 

Z ogrodu przechodzimy do zabudowań dla krów. Krowy też mają tutaj dobre warunki, są zadbane i wszystkie cielne, więc niedługo będzie dużo mleka. A obora to cały kompleks, bo oprócz mleka krowy „dają” też biogaz do kuchni i nawóz do ogrodu. Wszystko przetwarzane jest na miejscu i transportowane do odpowiednich zbiorników. Jest też specjalny worek na biogaz, który wygląda jak ogromna poduszka. Śladem biogazu idziemy do kuchni, gdzie panie przygotowują posiłek. Część kuchni opalana jest biogazem, część drewnem. Dlatego w planach jest zwiększenie stada krów z 8 do 15, żeby można było zrezygnować z drewna i odmalować osmoloną kuchnię. Powiększana jest też jadalnia, bo ośrodek planuje przyjęcie kolejnych dzieci.

 

Teraz przechodzimy do pomieszczeń dla chłopców i dziewcząt. Wszędzie trwają remonty: popękane podłogi są skuwane i wykładane płytkami, na podwórku wykładana jest kostka brukowa. Przed pokojem dziewczynek jest dużo kwiatów, którymi chętnie zajmują się one same. W dziewczęcym pomieszczeniu panuje porządek, ubrania są ładnie poukładane w szafach. Mieszkańcy nie tylko układają swoje ubrania, sami też piorą wszystko ręcznie. Dzieci szybko rosną i wyrastają z tego, co jest, więc potrzeby w tym zakresie są duże. Na nasze pytanie, czy wolontariusze mogliby przywieźć coś nowego, pada odpowiedź twierdząca. Ale okazuje się, że pomagają też życzliwi sąsiedzi.

 

W budynku znajduje się tymczasowa biblioteka, która będzie przeniesiona do nowego pomieszczenia w przyszłym roku. Kolejny pokój należy do pielęgniarki. Znajduje się w nim m.in. szpitalne łóżko dla dziecka, jeśli poczułoby się źle i wymagało obserwacji w nocy. Na szczęście nie dzieje się to często. Dzieci są w tak dobrej formie, że na badania do szpitala jeżdżą tylko raz na 6 miesięcy.

 

Ruszamy dalej, by zobaczyć, jak się tu uprawia rośliny na paszę dla zwierząt oraz jak wyglądają zbiorniki do produkcji kiszonki. A już za chwilę docieramy do stawów rybnych. Wszyscy czekają na deszcz, żeby móc napełnić zbiorniki wodą deszczową i zarybić stawy. Ryby szybko rosną, dzięki czemu będzie je można zaserwować do jedzenia dzieciom, a część przeznaczyć do sprzedaży.

 

Ale to nie koniec oglądania. Kompletnym zaskoczeniem dla nas jest znajdująca się tu farma czarnych much wojowników! Ich larwy to wspaniałe źródło białka dla ryb, krów, świń i kur, a także dla ludzi. Mimo że owady są źródłem pożywienia dla ludzi i zwierząt na całym świecie, dla nas, Polek, to jednak egzotyka. Można by je co najwyżej potraktować jako przynętę wędkarską. Jednak kiedy pan Alex opisuje, że to bardzo czyste muchy, zupełnie inne od domowych, i że usuwają bakterie lepiej niż zmywanie ręczne, to przypominam sobie, że larwy much mogą też służyć do oczyszczania trudno gojących się ran, ale pozostawiam tę informację dla siebie. Larwami i muchami zajmuje się bardzo miła pani, która jest też nauczycielką dzieciaków. Tu wszyscy pracują razem i robią to, co akurat jest do zrobienia. To naprawdę świetnie zgrany zespół!

 

Okazuje się, że sierociniec i gospodarstwo to nie wszystko. Pan Alex buduje jeszcze stacje drogi krzyżowej. Zaczyna się ona przed pierwszym budynkiem i ciągnie pod górę przez dwa kilometry. W drodze na szczyt towarzyszy nam stado perlic, ptaków wielkości kur, które z uporem godnym lepszej sprawy biegną przed samochodem, jakby co najmniej trenowały przed olimpiadą. Dopiero na samej górze wpadają na pomysł odlotu na najbliższe drzewo. No cóż, lepiej późno niż wcale.

 

Na szczycie przy stacji XII powstaje kaplica. Sam architekt diecezjalny pokazuje nam projekt. Będzie piękna, w cudownym miejscu z niesamowitymi widokami. Stacja XIV stanie przy malutkim cmentarzu, na którym spoczywają trzej lokalni księża. To wzgórze już dziś jest celem pielgrzymek, zwłaszcza w okresie Wielkiego Postu. Gotowa droga krzyżowa będzie radością dla pielgrzymów, ale też źródłem dochodu dla sierocińca. Okazuje się, że ksiądz Jerzy Limanówka dołożył cegiełkę do jej budowy. Potrzeba jeszcze trochę funduszy, a stacje i kaplica staną szybko. Wszyscy mają nadzieję, że już na najbliższy Wielki Post. Pan Alex chciałby też, żeby obrazy do stacji wykonały jego dzieci, które są artystami.

 

Jedziemy w dół zbocza. Obok nas przebiega jakieś zwierzątko wielkości sarny. Patrzymy na rosnące wzdłuż drogi wielkie agawy. Pan Alex opowiada, że fermentowany sok z tej rośliny stosuje na wzmocnienie odporności u dzieci i zwierząt. Już za chwilę się pożegnamy z naszym gospodarzem, ale jesteśmy pełne podziwu, że wspólnie z żoną wychowali i wykształcili swoje dzieci, a teraz troszczą się o 52 innych z sierocińca. I że wszystko w sierocińcu i gospodarstwie jest w stu procentach przemyślane.

 

Dowiedziałyśmy się, że pan Alex jest weterynarzem i ewangelizatorem. Kiedyś jeden z biskupów (dziś emerytowany) dał mu ziemię pod ośrodek, a on zrobił wszystko, by stworzyć lepszą przyszłość dla dzieci dotkniętych HIV/AIDS. Obecny biskup kontynuuje wsparcie dla ośrodka, a ponieważ dyrektor będzie za niedługo przechodził na emeryturę, znalazł siostry zakonne, które przejmą to dzieło.

 

Pan Alex to niezwykły właściwy człowiek na właściwym miejscu. Cieszymy się, że część naszej zbiórki zostanie przeznaczona na to, co tu stworzył. Z całego serca będziemy też wspierać go modlitwą i mamy nadzieję, że również pracą wolontariuszy i kolejnymi funduszami. Jego życzliwy uśmiech na długo pozostanie w naszej pamięci. Ale żeby jego plany się powiodły, to razem czekamy na deszcz.

 

 

Część siódma – szkoła z internatem w Wasso

 

Dziś nasz pierwszy dzień w nowej placówce – w szkole z internatem w Wasso. Wstajemy o 5.45, żeby udać się z siostrami do oddalonego o około 3 kilometry kościoła na mszę świętą o 6.30. Po mszy zostajemy przedstawione ludziom w kościele, a przy wyjściu witamy się z lokalnym księdzem. Odwiedzamy też drugą placówkę sióstr oblatek w Wasso, które w większości pracują w tutejszym szpitalu. Wracamy do domu na krótkie śniadanie, a potem, żeby nie tracić czasu, ruszamy obejrzeć szkołę.

Szkoła i internat w Wasso

 

Naprzeciw domu, za ogrodem, jest boisko, na którym widzimy grupę maluchów. Są to uczniowie przedszkola w wieku od 2 do 6 lat, którzy chodzą do trzech grup. Dzieci ćwiczą z nauczycielkami, tańczą i śpiewają piosenki. Dowiadujemy się, że to rozgrzewka przed zajęciami. Witamy się z nimi, siostra nas przedstawia i tak będzie za chwilę w każdej klasie od 1 do 6, i ponownie w przedszkolu.

 

Idziemy na teren szkoły. To spory kawał ziemi, na którym znajduje się kilka budynków. Po drodze spotykamy nauczycieli zebranych przy maszcie, na którym powiewa flaga państwowa. Siostra nas przedstawia i kierujemy się do jej biura. Rozmawiamy po drodze, że nauczyciele w każdym kraju obawiają się gości na swoich lekcjach, ale my nie jesteśmy tu po to, by ich oceniać, tylko żeby im pomóc. W sekretariacie wita nas pracująca tu siostra. Pytamy o zeszyty i podręczniki dla uczniów, bo widzimy spore zapasy na półkach. Okazuje się, że są one wliczone w opłatę za szkołę, bo inaczej rodzice nie kupiliby dzieciom nowych zeszytów. Podręczników też tu nikt nie kupuje. Znajdują się w bibliotece szkolnej, bardzo małej i czekającej na swój budynek. Biblioteka jest naprawdę skromna, rząd nie funduje książek do szkół prywatnych, siostry kupują więc tylko podręczniki.

Dzieci masajskie, które dostały szansę na edukację

Zresztą dzieci nie mają nawyku czytania. Siostry starają się to zmienić, w czym na pewno pomogłyby im pomóc nowe książki dostosowane do wieku dzieciaków. Pomoce naukowe nauczyciele też wykonują ręcznie sami, bo nie mają sprzętu: komputerów ani drukarek. Podczas rozmowy w sekretariacie co chwilę przychodzą dzieci, prosząc o zeszyty i długopisy. Wszystko dostają od razu. Pytamy też o wiszące w każdym biurze portrety obecnej pani prezydent i pierwszego czarnoskórego prezydenta Tanzanii. Okazuje się, że te zdjęcia są obowiązkowe. Pani prezydent wisi za urzędującą w biurze osobą, bo ta sprawuje władzę w jej imieniu, a pierwszy prezydent wieszany jest zawsze naprzeciwko. Podobno za nieprzestrzeganie tych zasad grożą kary. Dowiadujemy się też, że w szkole jest 16 nauczycieli.

 

Rodzice chętnie posyłają dzieci do tej placówki i w ogóle do szkół prywatnych, bo poziom edukacji jest tu wyższy, a nauka odbywa się w języku angielskim. Dla porównania: w szkole podstawowej państwowej nauka odbywa się w języku suahili, a na 700 uczniów przypada zaledwie 4 nauczycieli. Język angielski jest dopiero w szkole średniej.


Obowiązek szkolny dla Masajów oznacza często tylko tyle, że przyprowadzają dzieci do szkoły, zostawiają je i mówią nauczycielom, żeby się nimi zajęli. Niektórzy nie płacą czesnego. Nie chcą np. sprzedać krowy, żeby opłacić naukę swojego dziecka. Krowy mają dla nich większą wartością niż edukacja dziecka. Dlatego jest tutaj sporo biednych dzieci. Na szczęście wiele z nich ma zagranicznych sponsorów opłacających ich naukę.

 

Z biura udajemy się kolejno do internatów dla chłopców i dziewcząt. W obu jest po około 50 dzieci, od najmłodszych przedszkolaków do najstarszych. Mieszkają w nich także kobiety, które pilnują dzieci i zajmują się maluchami, które nie są w stanie same zadbać o siebie. Dzieci często pochodzą z daleka i muszą mieszkać w internacie, bo nie dałyby rady codziennie dotrzeć do szkoły. Ich rodzice przyjeżdżają raz w miesiącu w odwiedziny, ale też nie wszyscy. Dlatego inni rodzice nie mogą przywozić dzieciom napojów czy przekąsek, żeby tym nieodwiedzanym nie było przykro. Podobnie jest z mundurkami: wszystkie dzieci chodzą tak samo ubrane, więc nie ma smutku, że ktoś nie ma tego, co koledzy.

 

Dzieci mieszkające blisko docierają do szkoły dwoma autobusami. Dzięki zebranym przez siostrę pieniądzom udało się kupić duży autobus, ale i tak musi on jeździć kilka razy, żeby przywieźć wszystkich chętnych. Siostra chciałaby kupić jeszcze jeden autobus, ale to spory koszt, więc na razie trwa zbiórka.

 

Ale wróćmy do internatów. W obu jest jedna duża sala dla wszystkich dzieci, w której są piętrowe łóżka. Materace dzieci przynoszą swoje. Kilka łóżek służy do składowania walizek z rzeczami i butów. W obu internatach są po trzy toalety i trzy miejsca do mycia. Są również pokoje dla opiekunek, które trzymają też u siebie rzeczy maluchów. W internacie dziewczyn jest stara pralka, która słabo działa. Chyba przy zakupie nie była już pierwszej jakości, a dodatkowo nie pomagają jej brak prądu i wody. Siostra planuje budowę nowych internatów, bo szkoła ma zwiększyć ilość uczniów z 380 do 500, by dać szansę kolejnym dzieciom. Dodatkowo klasy VII mają obowiązek mieszkać w internacie, bo przygotowują się do egzaminów państwowych. Egzaminy państwowe zdają też uczniowie klas IV. Część pieniędzy z naszej zbiórki siostra generalna przeznaczyła na placówkę w Wasso, a siostra dyrektor postanowiła kupić nowe łóżka do internatów. Te będą trzy- a nie dwupiętrowe. Cieszymy się bardzo, że część naszych pieniędzy ze zbiórki w Polsce zostało przeznaczonych właśnie na tę placówkę.

Dzieci masajskie w szkole

Z internatów przechodzimy do kuchni. Idziemy drogą między dużymi grządkami i polem. Na grządkach tutejsze warzywa kapustne. Pole po zbiorze kukurydzy czeka na porę deszczową i sadzenie fasoli. Siostry często muszą kupować warzywa, bo upraw nie wystarcza na cały rok szkolny. Hodują też krowy, głownie na mleko, żeby można je było dodać do owsianki dla dzieci. Dzieci masajskie są przyzwyczajone do zwierząt i tęsknią za nimi, gdy mieszkają w internacie. Obecność zwierząt w szkole jest więc dla nich namiastką domu. Krowy szkolne mają swojego opiekuna, który przyprowadza je również do ogrodu przed domem sióstr. W ogrodzie spotykamy pana, który przygotowuje grządki pod warzywa. Będą podlewane z dużej betonowej cysterny gromadzącej deszczówkę. Siostry mają tu też urządzenie do mielenia kukurydzy na mąkę.

 

Posiłki przygotowywane są w czterech wielkich kotłach opalanych drewnem w dużej kuchni, w której pracuje trzech kucharzy. Jest tu zamrażarka, w której można przechowywać mięso, jeśli akurat jest. Niestety problemem są, podobnie jak w przypadku pralki, przerwy w dostawach prądu. Dzieci mieszkające w internacie jedzą owsiankę rano, zaraz po wstaniu. Wszystkie inne dostają owsiankę na przerwie około 10:30, a o 13:00 mają przerwę na lunch. Dzieci z internatu jedzą też kolację o 19.00. W menu, oprócz owsianki, są też ugali lub ryż z fasolą lub warzywami i kukurydza z fasolą. Mięso jest jedynie w niedziele. Czasem jest chleb i herbata. Mimo to posiłki są bardzo wartościowe dla dzieci, ponieważ w domach karmione są tylko mlekiem i ugali, więc często brakuje im witamin i chorują. Obok kuchni mieści się duża jadalnia. Nie ma stolików, jedynie plastikowe stołeczki do siedzenia. Najpierw jedzą maluchy, żeby starsze dzieci ich nie przeganiały. Tutaj też ma swoje miejsce pan strażnik, który wita nas w języku masajskim.

 

Przechodzimy do powstającego właśnie budynku administracyjnego, gdzie spotykamy przybyłych do pracy budowlańców. Powstaną tu biura, pokój nauczycielski, pokój socjalny, w którym będzie można przyjąć dziecko, jeśli się źle poczuje. Na szczęście dzieci chorują tu rzadko, w zeszłym roku nie odnotowano żadnego takiego przypadku. Jednak najpierw to miejsce posłuży za przejściowy internat, bo od nowego roku przybędzie sporo dzieci, które będą musiały mieszkać na terenie szkoły. Siostra ma jeszcze trochę pieniędzy, powinno wystarczyć na wykończenie pomieszczenia dla uczniów. W przyszłości chce zbudować nowy internat.

Szkoła w Wasso

Teraz idziemy odwiedzić wszystkie klasy, przywitać się z nauczycielami i dziećmi, żeby wiedzieli, że jesteśmy tu dla nich i chcemy dowiedzieć się jak najwięcej, żeby jak najlepiej im pomóc. Każda klasa śpiewa albo recytuje coś na powitanie. My krótko opowiadamy im o Polsce, zapewniając, że wrócimy do nich jutro. Największy entuzjazm wywołuje nasze pojawienie się w przedszkolu. Po chwili niepewności tańcom i śpiewom nie ma końca. Wszystkie dzieci patrzą z zaciekawieniem i machają do nas. W drugiej klasie przedszkola siedzi biała dziewczyna. Chwilę pomaga jednemu maluchowi, po czym zabiera się za przeglądanie zeszytu. Okazuje się, że to Iga z Polski. Przyjechała tu jakiś miesiąc temu i jest sponsorką jednej ośmioletniej uczennicy. Mieszka 5 kilometrów stąd i będzie przychodzić na zajęcia jeszcze przez dwa tygodnie. Po południu wraca do swojej fundacji The Mud House Foundation.

 

Dzieci tutaj mogą zacząć naukę w wieku trzech, a czasem już dwóch lat. Niektóre masajskie dzieci przychodzą jednak dopiero do pierwszej klasy podstawówki w wieku 7 lat; wtedy zaczynają uczyć się suahili i angielskiego, bo do tej pory używały tylko języka masajskiego. Na szczęście mają do pomocy nauczycieli ze swojego plemienia, którzy są w stanie się z nimi porozumieć i pomóc w nauce. Dzieci są bardzo zdolne i już w 2-3 klasie świetnie radzą sobie z językiem angielskim.

 

Kończymy wizytę w klasach i rozmawiamy jeszcze chwilę z siostrą. Opowiada nam, że część dziewczynek ze szkoły, których rodziców stać na opłaty, idzie do szkoły średniej do sióstr w Chekereni. Mówi też, że po wprowadzeniu obowiązku szkolnego rząd wysyłał autobusy szkolne, które zabierały dzieci masajskie, również te pasące stada, do szkoły na siłę. Zwierzęta zostawały bez opieki, więc rodzice nakazali dzieciom trzymać się z daleka od dróg. Dziś więcej dzieci chodzi do szkoły, ale wciąż wiele jest zostawionych samym sobie – ze stadami w środku niczego, bez wody i jedzenia. Te w szkole są szczęśliwe, trafiły do raju, bo mają co jeść i gdzie spać. I mogą się uczyć. Jednak te podstawowe dla nas rzeczy to dla wielu z nich nadal nieosiągalne przywileje.

 

Część 8 – Centrum rehabilitacyjne Jana Pawła II w Monduli

 

Miejsce, które dziś odwiedziłyśmy to centrum rehabilitacyjne Jana Pawła II w Monduli. W ośrodku przyjęła nas Eve (Ewa), zastępca dyrektora, która opowiedziała nam o funkcjonowaniu tej placówki. Ośrodek rehabilituje dzieci i dorosłych. Stacjonarnie przebywa w nim 30 osób, które poddawane są zabiegom od 2 tygodni do 3 miesięcy. Na stałe w ośrodku mieszka trójka niepełnosprawnych dzieci – sierot. Eve oprowadza nas po wszystkich budynkach, zaczynając od sali rehabilitacyjnej. Tutaj dzisiaj matki same rehabilitują swoje dzieci. Płacz maluchów roznosi się po na całym budynku. Przywiązane – z naszego punktu widzenia – do prymitywnych sprzętów, które prostują ich stopy (dzieci te mają deformację zwaną „stopą końsko-szpotawą”), muszą znosić ból i cierpienie. Nie spodziewałyśmy się takiego widoku. Chcąc odwrócić ich uwagę, podchodzimy, by się przywitać, podajemy rękę, głaszczemy po twarzy. Dzieci patrzą na nas z zainteresowaniem, ale się nie uśmiechają. Ból jest silniejszy. Smutne matki robią, co im pokazano, mając nadzieję, że to pomoże.

 

Następnie oglądamy pomieszczenia, w których śpią pacjenci, a często i ich rodzice, matka lub ojciec. Spotykamy tam babcię z wnukiem, który miał problemy z chodzeniem. Teraz próbują mu pomóc, by zaczął mówić. Spotykamy też ojca Masaja, którego syn miał krzywą nogę. Złamano mu ją, by ją wyprostować, a teraz będą czekać 8 tygodni, aż się wszystko pozrasta, by rozpocząć rehabilitację. W kolejnym pomieszczeniu spotykamy dziewczynkę, której także w ten sposób wyprostowano nogę. Podobno po operacji płacze nocami z bólu.
Na tarasie spotykamy około dziewięcioletniego chłopca, który w ośrodku jest od czterech lat. Ma porażenie mózgowe i jest na wózku. Uśmiecha się szeroko, gdy go głaszczmy po buzi. Chłopiec jest sierotą – nie ma nikogo, albo, jak mówi Eve, ktoś się go pozbył, bo chore dziecko to koszty i problem. W kolejnym pomieszczeniu spotykamy dziewczynkę, też sierotę, z porażeniem mózgowym. Jest zadbana, najedzona i ubrana, ale leży tam sama. Nie ma mamy ani taty, którzy by jej towarzyszyli w rehabilitacji. To dla nas trudne doświadczenie – zobaczyć tyle bólu i cierpienia dzieci.
Ośrodek ma kilka budynków, w tym sale rehabilitacyjne (praktycznie niewyposażone), kuchnię, jadalnię, plac zabaw, bo jest tutaj także przedszkole, oraz budynki administracyjne. Zajmuje bardzo ładny i dość duży teren. Wkoło pięknie kwitną na fioletowo jakarandy mimozolistne, uważne za jedne z najpiękniejszych drzew strefy tropikalnej i subtropikalnej.


Przyjechałyśmy do ośrodka akurat w czasie, gdy pacjenci się zmieniają. Niedługo przyjedzie inny turnus, więc nie zastajemy tu wiele osób. Eve mówi nam, że ośrodek chętnie przyjmie wolontariuszy: rehabilitantów i fizjoterapeutów. Według nas przydałby się też sprzęt z prawdziwego zdarzenia, by dzieci nie były rehabilitowane na kocach rozłożonych na podłodze oraz dobrze byłoby kupić wyposażenie dla przedszkola, nowe zabawki, maskotki i inne pomoce edukacyjne. W ośrodku jest także pracownia, w której przygotowuje się protezy na nóżki – indywidualnie dla każdego dziecka. Ludzie robią tutaj dla niepełnosprawnych bardzo wiele, jednak ośrodek różni się bardzo od tych, które znamy z Polski.

 

Na ulotce Centrum Rehabilitacyjnego im. Jana Pawła II można przeczytać:

 

Pomagamy ludziom z niepełnosprawnościami przejść z biernej egzystencji do życia o dużym znaczeniu.
Idea pomocy ludziom z niepełnosprawnościami zrodziła się w latach 90. XX wieku, kiedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że wielu z nich nie chce już tylko biernie egzystować z dnia na dzień, ale chcą wieść ubogacające i aktywne życie. Został zapoczątkowany projekt zapewnienia rehabilitacji osobom żyjącym z niepełnosprawnościami. W 1999 roku oficjalnie otwarto Centrum Rehabilitacji w Monduli.

Wizja: Boża rodzina żyjąca zgodnie z Ewangelią

Misja: Poprawa jakości życia ludzi z niepełnosprawnościami w katolickiej diecezji Arusha poprzez zapewnienie holistycznej rehabilitacji w zgodzie z wartościami ewangelicznymi.

 

Zmieniając marzenia w rzeczywistość
Centrum Rehabilitacyjne im. Jana Pawła II jest organizacją pracującą od 1990 roku na rzecz dzieci, młodzieży i dorosłych z różnymi rodzajami niepełnosprawności – głównie z tymi z niepełnosprawnościami fizycznymi, porażeniem mózgowym, urazami rdzenia kręgowego, opóźnieniami w rozwoju, opóźnieniami w rozwoju mowy i wielokierunkowymi niepełnosprawnościami.
W Centrum Rehabilitacyjnym im. Jana Pawła II jesteśmy zobowiązani do:
– zwiększenia pewności siebie i produktywności ludzi z niepełnosprawnościami;
– integracji na różnych poziomach społecznych;
– uzdalniania ludzi z niepełnosprawnościami do samowystarczalności i dawania im siły.


Nasze usługi
Zrobiliśmy wszystko, by nasze cele zamienić w program, który pomoże nam je zrealizować. Oto niektóre z nich:
– opieka pielęgniarska – pielęgniarki wspomagają osoby z niepełnosprawnościami w dbaniu o podstawowe potrzeby fizjologiczne, odpowiednie odżywianie, ćwiczenia i dbanie o siebie, udzielają pomocy psychologicznej oraz doradzają pacjentom i ich rodzinom;
– kliniki wyjazdowe – program klinik wyjazdowych zapoczątkowano, by zbudować świadomość w społecznościach lokalnych i zapewnić odpowiednie wsparcie dla osób z niepełnosprawnościami w obszarach oddalonych od centrum i z limitowanym dostępem do ośrodków zdrowia. Program ten ma również na celu przygotowanie społeczności lokalnych do dbania o ich niepełnosprawnych członków;
– fizjoterapia – fizjoterapeuci zapewniają pacjentom ośrodka terapię skoncentrowaną na promowaniu mobilności, poprawie funkcjonowania, jakości życia i możliwości ruchowych. Osiągają to poprzez badania fizykalne, diagnozowanie, terapie manualne i sprawdzanie postępów terapii;
– tygodnie intensywnej terapii – oferujemy comiesięczne dwutygodniowe sesje terapeutyczne dla dzieci z porażeniem mózgowym i opóźnieniem w rozwoju. Mają one na celu poprawienie ich kondycji fizycznej. Rodzice są uczeni podstawowych ćwiczeń, które mogą sami wykonywać z dziećmi;
– klinika stopy końsko-szpotawej – zapewniamy terapię dla dzieci z wrodzoną deformacją stóp dwa razy w tygodniu. Mamy zespół ekspertów wyspecjalizowanych do korekcji tej wady.
Wszystkie powyższe usługi zapewniamy w konsultacji z certyfikowanymi specjalistami medycznymi spoza naszego centrum.

 

Skierowania na operacje i zabiegi medyczne
Zapewniamy osobom z niepełnosprawnościami skierowania do specjalistycznych ośrodków, jeżeli nie mamy w ofercie niezbędnych zabiegów. Nasze centrum współpracuje ze szpitalami w rejonie Arushy i poza nim w kwestii diagnozowania klinicznego i operacji korekcyjnych.

 

Protetyka i ortotyka (protezowanie i ortezowanie)
Protetycy i ortopedzi zapewniają obsługę w zakresie doboru, wykonania i dopasowania protez kończyn oraz nauki korzystania z nich w celu poprawienia mobilności osób z niepełnosprawnościami. Protezy pełnią nieodzowną rolę w poprawie codziennej aktywności i redukują komplikacje w życiu osób z niepełnosprawnościami.

 


Pracownicy socjalni
W centrum pełnią rolę adwokatów osób z niepełnosprawnościami i mają za zadanie stworzenie świadomości w społeczności lokalnej co do ich trudności codziennych, ale też ich praw. Oferują też sesje psychoterapeutycze, prowadzą szacowanie potrzeb i współpracują z innymi specjalistami w celu zapewnienia wsparcia pacjentom.

 

Inkluzywne przedszkole
Przedszkole zapewnia edukację dzieciom z niepełnosprawnościami, które są pacjentami ośrodka, jak również dzieciom z okolicznych wiosek. Po rehabilitacji dzieci z niepełnosprawnościami otrzymują wsparcie edukacyjne w postaci szkół specjalnych lub centrów edukacji zawodowej.

 

Jak możesz pomóc?
– zaangażowaniem w pracę z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi z niepełnosprawnościami,
– zaprojektowaniem i/lub poprowadzeniem programów specjalnych dla naszych dzieci,
– budowaniem naszej organizacji poprzez zaangażowanie w komitety i zespoły zadaniowe,
– zbierając fundusze poprzez udział w różnych eventach.
Wszystkie nasze marzenia mogą się urzeczywistnić, jeśli będziemy mieć odwagę i wsparcie w ich realizacji. Mamy nadzieję, że będziesz marzyć razem z nami…

 

 

Część 9 – szpital w Wasso

 

Siostry oblatki ze wspólnoty „Betlejem” przy szpitalu w Wasso zaprosiły nas dziś na obiad. Siostra Agnes zabrała nas tam po 13.00. Po przyjeździe witałyśmy się z pojawiającymi się w domu siostrami, aż przyszedł czas na posiłek. Pomodliłyśmy się po polsku i zaczęłyśmy kolejną ciekawą i otwierającą nam oczy rozmowę o Masajach. Wszystkie siostry ze wspólnoty pracują w szpitalu np. jako położne, jest też siostra laborantka, farmaceutka, fizjoterapeutka i księgowa. Szpital był kiedyś państwowy, ale rząd wybudował nowe szpitale w okolicy, żeby lokalni mieszkańcy – głównie Masajowie – mieli bliżej do ośrodków zdrowia, więc szpital w Wasso stał się własnością diecezji. Z tego powodu nie dostaje wsparcia od państwa. Sześć sióstr oblatek stanowi część ponad stuosobowego personelu szpitala.

 

W szpitalu jest 160 łóżek. W tej chwili nie ma pełnego obłożenia, bo pacjenci korzystają też z pobliskich szpitali państwowych. Obecnie największą część pacjentów stanowią kobiety przed porodem i po nim. Są to głównie Masajki, które zdecydowały się rodzić w szpitalu. Jednak wiele kobiet pozostaje w wioskach. Siostra opowiada, że gdy nie było jeszcze tylu szpitali w okolicy, prowadzili klinikę lotniczą – latali niewielkim samolotem do najbardziej niedostępnych wiosek masajskich, do których nie można było dojechać samochodem. System się sprawdzał, bo klinika działała regularnie i możliwe było kontrolowanie postępów leczenie. Niestety, ta forma dotarcia do pacjentów już nie funkcjonuje, pozostają tylko dwie terenowe karetki. Ludzie z wiosek są w stanie dodzwonić się do szpitala i wezwać pomoc, ale tylko wtedy, gdy w okolicy jest zasięg.

 

Siostra opowiada też, że jest wiele takich przypadków, gdy kobiety umierają przy lub po porodzie. Dzieci trafiają wtedy do rodziny, która często nie potrafi się nimi zająć, i po jakimś czasie wracają niedożywione do szpitala, gdzie umierają. W wiosce karmione są mlekiem krowim, co tylko pogarsza ich stan. Gdy rodzina nie może się zająć maluchami, to nie wiadomo, co z nimi zrobić, bo w całym rejonie nie ma sierocińca. Siostry mówią, że to wielki problem, a sierocińce z okolic Arushy, jak Canaan, są po prostu za daleko. Gdyby siostry znalazły sposób na sfinansowanie wyżywienia dla dzieci i budowy sierocińca, rząd dałby im ziemię. To dla nas duże zaskoczenie, bo w Polsce dzieci mogą znaleźć schronienie choćby w domu dziecka i otrzymać jedzenie dostosowane do ich wieku. Bardzo trudna to rozmowa…


Po skończonym obiedzie siostra przełożona domu, która pracuje w laboratorium, zabiera nas do szpitala. Dołącza do nas druga siostra położna oraz siostra Agnes. Zaczynamy wizytę od poczekalni. To zadaszone pomieszczenie przed szpitalem, bez szyb w oknach i bez drzwi. Stąd kierujemy się do pokoju triażowego, gdzie lekarz decyduje, czy pacjent wymaga hospitalizacji, czy po udzieleniu pomocy może iść do domu. Obok są pokoje dla innych lekarzy badających pacjentów niewymagającym pozostania w szpitalu, pokoje stomatologów, jest pokój do robienia kroplówek i księgowość szpitala. Znajduje się tu również punkt wydawania leków. Stąd przechodzimy do poszczególnych budynków szpitalnych.

 

Najpierw kierujemy się do laboratorium, gdzie „witają” nas dwie lodówki: jedna z krwią do transfuzji, druga z próbkami, które zostaną wysłane do Arushy, bo na miejscu nie ma dostępnych testów. W pokoju obok pracownik laboratorium przygotowuje się do pobrania krwi od małego pacjenta. Przechodzimy do laboratorium hematologii. Tu pracownicy oznaczają poziom CD4 oraz parametry krwi na dwóch urządzeniach. Obok w pracowni bakteriologicznej przeprowadzane są tylko barwienia gram +/-. Siostra ma już przygotowany inkubator do inkubacji kultur bakteryjnych, ale brakuje szalek Petriego, podłoży czy krążków do oznaczania antybiotykooporności. Na razie nie ma funduszy, żeby to wszystko zamówić. W laboratorium biochemii pracownicy oznaczają poziomy minerałów (potas, wapń itd.) oraz sprawdzają obecność genów wirusa u dzieci urodzonych przez matki HIV pozytywne. W laboratorium siostra testuje też próbki pod kątem gruźlicy; widzimy formularz referencyjny na potwierdzenie gruźlicy i trądu w specjalistycznym laboratorium.

 

Przechodzimy dalej do pracowni serologicznej. Tu wykonywane są zestawy do szybkiego oznaczania wirusów zapalenia wątroby (B i C), HIV, syfilisu, Helicobacter pylori czy kryptokoków. Wyniki pozytywne są potwierdzane na miejscu albo wysyłane do innych laboratoriów. Jest tu też pracownia parazytologiczna, ale siostra mówi, że nie ma dużego problemu z pasożytami, jedyny kłopot sprawia bruceloza, wywoływana spożyciem niepasteryzowanego mleka. Natomiast głównym problemem są choroby przenoszone drogą płciową, zwłaszcza że Masajowie mogą wymieniać się żonami, których nikt nie pyta o zdanie, czy chcą pozostać wierne jednemu mężczyźnie.

 

W biegu odwiedzamy jeszcze biuro laboratorium i magazyn sprzętu i odczynników. Dostawy są z Arushy i Dar-es-Salaam (ok. 400 km), ale tylko wtedy, gdy są na to fundusze.
Z laboratorium przechodzimy do oddziałów dla kobiet, mijając po drodze oddział okulistyczny. Przed pierwszym budynkiem na trawie leżą trzy ciężarne Masajki. Czekają na poród. W budynku widzimy kobiety przed porodem i matki z dziećmi. Dwa długie pomieszczenia z dwoma rzędami łóżek po obu stronach przejścia, każde dwa łóżka oddzielone ścianką… Pomiędzy łóżkami jedna szafka nocna. Na kilku łóżkach leżą pacjentki. Siostry witają się z niektórymi z nich. W budynku obok pomieszczenie dla niedożywionych dzieci i chyba najbardziej smutny widok z całej naszej misji: kobieta z bardzo małą niedożywioną dziewczynką na rękach. Siedzi i bezradnie patrzy na maleństwo. Nie rozweselają tego miejsca nawet różowe zasłony z bohaterami z dziecięcych kreskówek tak lubianych przez dzieci w Europie. Idziemy dalej, równie bezradne jak matka dziecka.


W tle mijamy oddział gruźliczy, do którego wejście chronione jest metalową bramą, i idziemy wzdłuż oddziału pediatrycznego, na którego ścianach widać kilka dziecięcych obrazków namalowanych na poprawę humoru małych pacjentów. Między budynkami suszy się pranie. Pacjentki same je zrobiły, a już w ich stronę zmierzają następne. Przechodzimy obok oddziału dla pacjentów z HIV, gdzie podaje się im leki. Są tu również ludzie z gruźlicą, bo takie podwójne zakażenie to tutaj częste przypadki. Mijamy kolejno pokój USG, gabinet szczepień, gabinet radiologii (rentgen) i kuchnię przeznaczoną do przygotowywania posiłków dla niedożywionych dzieci i matek niedożywionych niemowlaków.
Teraz zmierzamy na oddział porodowy. Zaczyna się dyżurką pielęgniarek, naprzeciwko której znajduje się sala intensywnej opieki neonatalnej. Tam – może 15-letnia – młoda mama, która pewnie sama nie wie, ile ma lat. A w dwóch łóżeczkach pod lampami grzewczymi dwa maleństwa. Nie wiemy, które jest jej, może oba? Wygląda równie bezradnie, jak matka niedożywionej dziewczynki, a nam znowu pękają serca, bo ta młoda matka – sama jeszcze dziecko – powinna być w szkole, a nie w szpitalu, martwiąc się o losy swojego maleństwa.

 

W sali porodowej stoją dwa zwykłe łóżka przedzielone kotarą. Czasem oba są zajęte naraz, a kolejne kobiety rodzą w sali obok, gdzie leżały przed porodem. Kobiety z komplikacjami porodowymi przewożone są na salę operacyjną, gdzie zajmuje się nimi siostra Françoise – anestezjolog z naszej wspólnoty Świętego Józefa. W sali poporodowej spotykamy wiele kobiet w różnym wieku z dziećmi. Po obserwacji wrócą do swoich wiosek.

 

A my ruszamy dalej obok głównej stacji pielęgniarek. Mijamy kolejno oddział dla kobiet (choroby niezwiązane z porodem), oddział dla mężczyzn oraz salę zabiegową i blok operacyjny. W tle widzimy też budynek administracyjny. To już koniec szpitala, możemy więc wracać do domu sióstr i – tak jak one po pracy – udać się do ogrodu.

 

Wizyta w szpitalu była dla nas dużym przeżyciem. Warunki, jakie tam panują, są zupełnie odmienne od tych, jakie znamy z Polski. Siostry i cały personel robią wszystko, co w ich mocy, by zapewnić pacjentom jak najlepszą opiekę. Wiemy też z relacji innych wolontariuszy, że nie są to najtrudniejsze warunki, jakie można zastać w afrykańskim szpitalu. Tylko czy jest to jakiekolwiek pocieszenie?

 

Część dziesiąta – odwiedziny w masajskich wioskach

 

Dzisiaj planujemy odwiedzić Masajów w ich wioskach. Po obiedzie do sióstr przyjeżdża dwójka nauczycieli ze szkoły: masajski mężczyzna – od suahili oraz bibliotekarka. Mają przygotowane materiały – plansze – które chcą pokazywać masajskim kobietom i mężczyznom. Na planszach znajdują się rysunki, które tłumaczą, że kobiety potrzebują pomocy ze strony mężczyzn, ich opieki, gdy są chore lub przebywają w szpitalu. Inne ilustracje przedstawiają, jak mężczyzna może pomóc kobiecie w dźwiganiu ciężarów, np. ogromnej kiści bananów czy baniaków z wodą…

 

Droga do wioski zajmuje nam około godziny. Trasa wiedzie przez bardzo suche tereny. Gdzieniegdzie pojawiają się kaktusy, a poza nimi tylko cierniowce i suche trawy wkoło. Nigdzie nie widać żadnego źródła wody. Z daleka dostrzegamy małą osadę składającą się z pięciu chat. Jedna z nich stoi jakby na uboczu. To chata pracownika szkoły, który zaprosił siostry do wioski i do swojego domu. W szkole pomaga w ogrodzie przy warzywach. Ma 25-letnią żonę i pięcioro dzieci. Szóste zmarło dwa miesiące temu zaraz po urodzeniu.

Witamy się z gospodarzem, który pokazuje nam wnętrze chaty. Nie ma tu za wiele: poza klepiskiem i paleniskiem widzimy dwa miejsca do spania zrobione z patyków i nakryte wytartą krowią skórą. Dowiadujemy się, że na jednym z posłań śpi mężczyzna, gospodarz, a na drugim kobieta z dziećmi. W chacie jest ciasno i duszno, bo dym z paleniska nie ma którędy wyjść – brakuje komina. Chata, zrobiona tradycyjnie przez żonę Masaja (to jej obowiązek) z gałęzi, gliny i krowiego nawozu, ledwo się trzyma. Wygląda licho i ubogo.

 

Wokół samochodu, którym przyjechałyśmy tu z siostrami, zebrały się zaciekawione, mieszkające w osadzie, dzieci. Dostają od nas cukierki, ale okazuje się, że nie wiedzą, że trzeba je wyjąć z papierka. Prawdopodobnie nie jadły wcześniej nic takiego. Dzieci są brudne i zaniedbane, bose albo w skromnych sandałkach. Ich ubrania dawno – a najpewniej wcale – nie widziały wody. Skóra dzieci także jest brudna: nikt tutaj nie myśli o myciu, nie mówiąc już o kąpieli. Wody nie ma nawet do przygotowania jedzenia. Kobiety codziennie przynoszą ją w specjalnych, około 20 litrowych bańkach, by ugotować coś do jedzenia. Zwykle jest to kukurydza, owsianka z kukurydzy, czasem ryż.

 

 

Dzieci, z początku nieufne, biegają teraz za nami, przytulają się i nas dotykają. Chcą też byśmy robiły im zdjęcia. To dla nich frajda zobaczyć się na małym monitorze aparatu. Uśmiechają się i przyglądają białym gościom z ciekawością. Trudno nam patrzeć na te brudne dzieci, na ich buzie, na których siedzą muchy…

Rozumiemy już dlaczego edukację Masajów siostry zaczynają od udzielenia im pomocy w podstawowych potrzebach. Dzieci nie chodzą do szkoły, bo zwykle ich rodziców na to nie stać. A nawet jeśli byłoby ich stać, bo mają krowy, to nie widzą takiej potrzeby, by sprzedać choć jedną i wysłać dziecko do szkoły. Dzieci, które trafiają do szkoły z internatem, mają dużo lepsze warunki. Gdy pierwszy raz zobaczyłyśmy afrykański internat – opłakany stan łóżek, materacy i toalet – i dowiedziałyśmy się, że jest tylko zimna woda, a dzieci same sobie piorą ubrania, byłyśmy zszokowane. Teraz, widząc z jakich warunków przyszły, rozumiemy, dlaczego w szkole z internatem czują się jak w raju. Przede wszystkim mają zapewnione cztery posiłki dzienne, które, choć jak na nasze wyobrażenia, są skromne: kukurydza, fasola, ryż, warzywa i jeden raz w tygodniu kawałek mięsa, to jednak są urozmaicone. W chacie dostają zazwyczaj tylko mleko, kukurydzę lub owsiankę z niej. Przez to dzieci są niedożywione, często chorują i umierają. W internacie mają też wodę i łóżko z materacem – tylko dla siebie.

Żona naszego gospodarza potrafi zrobić z koralików przepiękne ozdoby, koszyczki, maty, podkładki pod kubki i różnego rodzaju biżuterię. Kupujemy od niej kilka rzeczy, by wspomóc domowy budżet. Wygląda na zadowoloną. Tutaj raczej nikt z turystów nie dotrze, nie ma więc okazji, by to sprzedać. To nie jest wioska komercyjna, w której wszystko jest przygotowane i dopieszczone: dzieci czyste, Masajowie, ładnie ubrani, w tradycyjnych strojach tańczą i śpiewają – dla turystów. Wtedy też mogą sprzedać swoje wyroby i biżuterię, charakterystyczną tylko dla tego plemienia. To kobiety same ją robią i ozdabiają.

Opuszczamy pierwszą osadę i udajemy się do kolejnej. Jest większa, bardziej zorganizowana. Widzimy sporą zagrodę z klepiskiem dla zwierząt zrobioną z patyków, by w nocy dzikie zwierzęta nie porwały bydła. Stoi tutaj więcej chat podobnych do tej opisanej wyżej, ale niektóre są jakby trochę większe. Być może w rodzinie jest więcej dzieci.

Sytuacja się powtarza: spotykamy mnóstwo brudnych dzieci, które, po przełamaniu lęku, chcą, by robić im zdjęcia i biegają za nami. Siostry z nauczycielami próbują edukować kobiety i mężczyzn, którzy akurat wracają z pastwiska. Kobiety w międzyczasie wypuszczają z chat małe cielęta, by mogły znaleźć swe matki i napić się mleka. W jednej z chat mieszka młoda kobieta – jest tydzień po porodzie. Zapytana przez siostrę, co będzie dzisiaj jadła, odpowiada, że herbatę… Siostra zostawia jej dwa kilogramy ryżu i cukier.

Nie wiemy, co powiedzieć. Zastanawiamy się, jak można tak żyć: bez wody, prądu, jedzenia, z krowami i kozami w jednej chacie… Naprawdę, trudno to zrozumieć. Masajowie jednak tak żyją, nie wiedząc, jak wygląda życie gdzieś indziej. Tylko takie znają i z pokolenia na pokolenie przekazują swoją tradycję. Kobiety bez pomocy medycznej często umierają przy porodzie. A ich osierocone dzieci plątają się po wiosce, bo rodzina nie zawsze chce i może im pomóc. Spotykamy tu m.in. dziewczynkę z porażeniem mózgowym, około 10-letnią, chudą, brudną od unoszącego się wszędzie kurzu, czołgającą się po wypalonej słońcem ziemi…. Obok jednej z chat Masajka karmi z butelki lichego cielaka. Jest chory i nie wiadomo, czy przeżyje.

 

Tu przeżywają tylko najsilniejsi, i dotyczy to także dzieci. Edukacja jest dla nich szansą na inne życie, a czasem po prostu na przeżycie. Siostry marzą o wybudowaniu sierocińca na ziemi Masajów. Szkoła, którą prowadzą, ma obecnie 380 dzieci, a siostry chciałyby docelowo przyjąć 500. To wymaga pracy i nakładu finansowego, bo dzieci muszą coś jeść i mieć miejsce do spania. Od tego właśnie trzeba zaczynać edukację wśród Masajów.

 

Życie Masajów

Życie Masajów w tradycyjnych wioskach, pozbawionych dostępu do wody bieżącej i prądu, jest bardzo odmienne od współczesnego, zachodniego stylu życia. Masajowie, będący jednym z najbardziej rozpoznawalnych ludów Afryki, zamieszkują głównie tereny Kenii i Tanzanii, prowadząc tryb życia zgodny z ich wielowiekową tradycją.

 

Główne cechy życia Masajów w tradycyjnej wiosce:

  1. Mieszkalnictwo

Masajowie mieszkają w enkang, czyli wioskach otoczonych ogrodzeniem z gałęzi i krzewów kolczastych, które mają chronić przed dzikimi zwierzętami, głównie lwami. Ich domy, nazywane manyattami, są budowane przez kobiety z materiałów naturalnych, takich jak błoto, glina, trawa, drewno i krowi nawóz. Są to niskie, prostokątne budowle z małymi otworami pełniącymi rolę okien. Brak w nich bieżącej wody czy elektryczności, co oznacza życie bez nowoczesnych wygód.

 

  1. Dostęp do wody

Woda nie jest łatwo dostępna i jej zdobywanie jest jednym z najważniejszych zadań, zwłaszcza dla kobiet i dzieci. Często muszą one przemierzać wiele kilometrów pieszo, aby dotrzeć do najbliższego źródła wody – może to być rzeka, jezioro lub studnia. Codzienne wędrówki po wodę mogą trwać nawet kilka godzin. Woda jest cennym zasobem, a jej zużycie, głównie do picia i gotowania, jest starannie planowane.

 

  1. Brak elektryczności

Brak prądu oznacza, że życie w wiosce jest ściśle związane z naturalnym cyklem dnia i nocy. Gdy słońce zachodzi, aktywności kończą się, a wieczory spędza się przy ognisku lub przy użyciu tradycyjnych lamp oliwnych. Prąd słoneczny zaczyna się pojawiać w niektórych rejonach, ale dla wielu Masajów życie bez elektryczności jest normą.

 

  1. Tryb życia pasterskiego

Masajowie są tradycyjnie ludem pasterskim. Hodowla bydła to podstawa ich gospodarki i życia codziennego. Bydło jest nie tylko źródłem pożywienia, ale także symbolem bogactwa i prestiżu społecznego. Mężczyźni i chłopcy spędzają wiele godzin dziennie, pasąc stada krów, kóz i owiec. Zwierzęta dostarczają mięsa, mleka, a czasem krwi, które są podstawą diety Masajów.

 

  1. Dieta

Tradycyjna dieta Masajów opiera się głównie na produktach pochodzenia zwierzęcego, szczególnie na mleku i krwi bydła, choć współcześnie jedzą również mięso. Krew jest pozyskiwana z żywych krów w sposób, który nie zabija zwierzęcia. W trudniejszych czasach do diety włączają proste produkty roślinne, takie jak kukurydza, sorgo czy dzikie zioła.

 

  1. Podział ról społecznych

Społeczność Masajów ma wyraźny podział ról między mężczyzn i kobiety. Mężczyźni, szczególnie wojownicy (morani), zajmują się obroną wioski oraz hodowlą bydła. Kobiety odpowiadają za budowę domów, opiekę nad dziećmi, przygotowywanie jedzenia i codzienne obowiązki domowe, takie jak przynoszenie wody i drewna na opał.

 

  1. Edukacja i opieka zdrowotna

Dostęp do edukacji i opieki zdrowotnej w tradycyjnych wioskach masajskich jest ograniczony. Edukacja często nie jest priorytetem, choć rządy Kenii i Tanzanii starają się zwiększać dostęp do szkół dla dzieci z tych społeczności. Tradycyjne metody leczenia, oparte na ziołach i wiedzy przekazywanej z pokolenia na pokolenie, nadal odgrywają istotną rolę, choć dostęp do nowoczesnej opieki medycznej zaczyna się poprawiać w niektórych rejonach.

 

  1. Religia i rytuały

Życie Masajów jest ściśle związane z ich wierzeniami religijnymi. Wierzą w boga Enkai (Ngai), który według ich przekonań daje im bydło jako dar. Wiele rytuałów związanych jest z przejściem do kolejnych etapów życia, w tym z obrzezaniem chłopców i dziewcząt (choć obrzezanie dziewcząt jest obecnie zakazane prawem).

 

  1. Społeczność

Życie w wiosce Masajów jest bardzo wspólnotowe. Każdy członek wioski ma swoje obowiązki i zadania, a więzi społeczne są silne. Starszyzna odgrywa kluczową rolę w podejmowaniu decyzji i rozwiązywaniu konfliktów, a tradycja odgrywa ogromną rolę w codziennym życiu.

Typowe życie Masajów w tradycyjnej wiosce bez wody i prądu jest pełne wyzwań, ale głęboko zakorzenione w ich kulturze i tradycji. Ich codzienna egzystencja jest ściśle związana z przyrodą, pasterstwem i silnymi więzami wspólnotowymi. Choć w niektórych miejscach postęp technologiczny zaczyna się wkraczać w życie Masajów, wielu z nich wciąż trzyma się swojego tradycyjnego stylu życia, opartego na prostocie, samowystarczalności i szacunku dla natury.

Masajowie, jako społeczność pasterska i półkoczownicza, posługują się prostymi, ale funkcjonalnymi narzędziami, które są integralną częścią ich życia codziennego. Narzędzia te odzwierciedlają ich tryb życia, związany z hodowlą bydła, polowaniem oraz budową domostw.

Oto niektóre z najważniejszych narzędzi, jakimi posługują się Masajowie:

  • Lance są tradycyjną bronią Masajów, używaną głównie przez wojowników (morani) zarówno do obrony wioski, jak i do polowań oraz walk z dzikimi zwierzętami, takimi jak lwy. Masajscy wojownicy są znani ze swojego męstwa i odwagi, a lanca jest symbolem tej roli.
  • Włócznie mają długi, drewniany trzon zakończony metalowym grotem. W tradycyjnych wierzeniach włócznia jest również symbolem męskości i siły.
  • Rungu to krótka pałka, często wykonana z twardego drewna, z charakterystycznym zaokrąglonym końcem. Jest używana przez Masajów zarówno jako broń, jak i narzędzie do codziennych prac. Może służyć do obrony przed dzikimi zwierzętami, ale również jako symbol władzy i autorytetu w społeczności. Starszyzna często nosi rungu jako oznakę swojego statusu.
  • Sime to krótki, wielofunkcyjny nóż noszony przez mężczyzn, zwykle przymocowany do pasa. Jest nieodzownym narzędziem w codziennym życiu Masajów, wykorzystywanym do wielu zadań, takich jak skórowanie zwierząt, przygotowywanie jedzenia czy cięcie gałęzi. Służy również jako broń w sytuacjach zagrożenia.
  • Kij pasterski (zwany również orinka) to podstawowe narzędzie każdego Masaja pasterza. Jest używany do kierowania bydłem, a także do walki z drapieżnikami, gdy zachodzi taka potrzeba. Kij ten jest zwykle prosty, wykonany z drewna, i symbolizuje tradycyjną rolę mężczyzny jako opiekuna bydła.
  • Enkuli to tradycyjne naczynia używane do przechowywania mleka i krwi, które są kluczowymi elementami diety Masajów. Są one wykonane głównie z tykwy (rodzaj rośliny dyniowatej) lub wydrążonego drewna, często ozdabiane tradycyjnymi wzorami. Krew bydła pozyskiwana jest przez upuszczanie niewielkich ilości z żył, a naczynia te służą do jej przechowywania i mieszania z mlekiem.
  • Maczety są wykorzystywane do różnych prac, takich jak przecinanie gęstej roślinności, cięcie drewna na opał czy przygotowanie pożywienia. To proste, ale bardzo funkcjonalne narzędzie, które jest nieodzownym elementem wyposażenia Masajów.
  • Drewniane kije i narzędzia do formowania błota: kobiety Masajów są odpowiedzialne za budowę domów (manyatt). W tym celu używają drewnianych kijów do konstrukcji oraz rąk do formowania ścian z błota i krowiego nawozu. Do formowania kształtów mogą wykorzystywać proste narzędzia lub kawałki drewna.
  • Kołki i liny z kory drzew: przy budowie używa się także kołków i lin, wykonanych z lokalnych materiałów, takich jak kora drzew. Konstrukcje te są proste, ale wytrzymałe, dobrze dostosowane do warunków klimatycznych regionu.
  • Tradycyjne tarcze wykonane są ze skóry bydła, często wzmacniane drewnem. Tarcze są używane przez wojowników w czasie polowań oraz w obronie wioski przed drapieżnikami. Są również elementem dekoracyjnym, a wzory na nich mogą symbolizować różne aspekty życia i wierzeń Masajów.

Skóry zwierząt są ważnym surowcem w życiu Masajów. Służą do produkcji ubrań, butów czy narzędzi. Masajowie do obróbki skór używają noży, a drewnianych kijów i maczet do zbierania drewna na opał, które jest niezbędne do gotowania, ogrzewania i ochrony przed dzikimi zwierzętami. Zbieranie drewna jest często zadaniem kobiet.

Choć korale i ozdoby nie są narzędziami w klasycznym sensie, mają ważne znaczenie kulturowe. Kobiety Masajów tworzą skomplikowane naszyjniki, bransolety i inne ozdoby z koralików, które noszą na co dzień i podczas ceremonii. Ozdoby te są formą komunikacji społecznej, wyrażają status, wiek i stan cywilny.

Masajowie, żyjąc w surowych warunkach, używają prostych, ale bardzo efektywnych narzędzi, które są dostosowane do ich tradycyjnego trybu życia. Wiele z nich ma znaczenie symboliczne, a ich rola często wykracza poza czysto praktyczne zastosowanie, bo jest związana z kulturą, obyczajami i tożsamością tego ludu.

 

Część jedenasta 

 

Podczas naszego pobytu w Tanzanii udało nam się zobaczyć dwa bardzo piękne parki.

Park Ngorongoro, a właściwie Obszar Chroniony Ngorongoro (Ngorongoro Conservation Area), jest jednym z najbardziej fascynujących miejsc na świecie. Oto największe ciekawostki na jego temat:
Ngorongoro jest znany z krateru o tej samej nazwie, który jest największym nienaruszonym kraterem wulkanicznym na świecie. Krater powstał około 2-3 miliony lat temu, kiedy ogromny wulkan zapadł się w wyniku erupcji. Jego średnica wynosi około 20 km, a jego powierzchnia to około 260 km². Ściany krateru mają wysokość 600 metrów. W kraterze Ngorongoro żyje ponad 25 000 dużych zwierząt, w tym słonie, lwy, nosorożce, bawoły i hipopotamy. To jedno z nielicznych miejsc, gdzie można zobaczyć całą Wielką Piątkę Afryki w jednym obszarze. Krater ten jest również jednym z niewielu miejsc w Tanzanii, gdzie nadal można zobaczyć zagrożone wyginięciem nosorożce czarne.

 

Ngorongoro nie jest zwykłym parkiem narodowym – to obszar chroniony, który pozwala na współistnienie ludzi i dzikiej przyrody. Na terenach Ngorongoro mieszkają Masajowie, którzy prowadzą tradycyjny tryb życia i pasą swoje bydło na równinach obok dzikich zwierząt. To unikatowy przykład współpracy człowieka z naturą. Obszar Ngorongoro został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 1979 roku. Jest uznawany za jeden z najważniejszych rezerwatów biosfery na świecie ze względu na swoje unikalne ekosystemy, które łączą działalność człowieka i ochronę dzikiej przyrody. W Ngorongoro znajduje się także słynna dolina Olduvai Gorge, uważana za „kolebkę ludzkości”. To tutaj odkryto jedne z najstarszych szczątków przodków człowieka, w tym czaszkę hominida sprzed około 1,8 miliona lat. Odkrycia te rzuciły nowe światło na ewolucję człowieka.

 

Choć krater Ngorongoro sam w sobie jest zamkniętym ekosystemem, obszar wokół niego, czyli równiny Serengeti, jest częścią szlaku migracyjnego wielkich stad zwierząt. Każdego roku przez te tereny migruje ponad 1,5 miliona gnu oraz kilkaset tysięcy zebr, co stanowi jedno z najbardziej spektakularnych widowisk przyrodniczych na świecie. Krater Ngorongoro posiada jedną z najwyższych gęstości drapieżników na świecie. W kraterze można spotkać liczne lwy, hieny i gepardy, co sprawia, że ten obszar jest idealnym miejscem do obserwacji polowań i interakcji między drapieżnikami a ich ofiarami. W środku krateru znajduje się słone jezioro Magadi (czasem nazywane również Jezioro Makat), które stanowi ważne źródło wody dla zwierząt. Jezioro to przyciąga również stada flamingów, które żywią się algami z wód jeziora, co tworzy malowniczy krajobraz.

 

Krater Ngorongoro, mimo swojego ograniczonego rozmiaru, oferuje różnorodne ekosystemy. Znajdziemy tu sawanny, mokradła, jeziora słone, lasy oraz równiny. Dzięki temu każda część krateru jest unikalnym siedliskiem dla różnych gatunków roślin i zwierząt. Ze względu na wysokość, która wynosi około 2200 metrów nad poziomem morza, Ngorongoro ma łagodniejszy klimat niż większość równin Serengeti. Temperatury są tu niższe, a poranki i wieczory bywają chłodne, co wpływa na specyfikę życia zwierząt w tym regionie. W Ngorongoro można spotkać wyjątkowo stare słonie, których wiek szacuje się na nawet 60 lat. Niektóre z nich mają bardzo długie ciosy, co wynika z faktu, że są to jedne z niewielu słoni, które przetrwały nielegalne polowania na kość słoniową.
Park Ngorongoro jest prawdziwym klejnotem Afryki Wschodniej, gdzie zachowała się unikalna równowaga między naturą, zwierzętami i człowiekiem, co czyni go jednym z najważniejszych rezerwatów na świecie.

 

Park Narodowy Tarangire to miejsce o niezwykłym uroku i fascynującej przyrodzie. Oto największe ciekawostki o tym wyjątkowym parku:
Tarangire słynie z majestatycznych baobabów, które są jednymi z najbardziej charakterystycznych drzew w Afryce. Te drzewa, zwane czasem „odwróconymi”, ponieważ ich gałęzie przypominają korzenie, mogą żyć nawet tysiące lat. W Parku Tarangire baobaby dominują w krajobrazie, nadając mu unikalny wygląd.

 

Park swoją nazwę zawdzięcza rzece Tarangire, która przepływa przez jego teren. Jest to główne źródło wody w suchych porach roku, co sprawia, że w trakcie pory suchej (od czerwca do października) do rzeki przybywają ogromne ilości zwierząt z całej okolicy. To czyni park jednym z najlepszych miejsc do obserwacji dzikiej przyrody w tym okresie. Tarangire jest szczególnie znane z dużej populacji słoni. W porze suchej w parku można spotkać stada liczące nawet 300 osobników. Jest to jedno z najlepszych miejsc w Tanzanii do obserwowania tych majestatycznych zwierząt w ich naturalnym środowisku. Park Tarangire jest rajem dla miłośników ptaków. Na jego terenie odnotowano ponad 500 gatunków ptaków, co czyni go jednym z najbogatszych pod względem awifauny parków narodowych w Tanzanii. Można tu zobaczyć m.in. dzioborożce, bieliki afrykańskie, marabuty, czy sekretarze. W szczególności okolice mokradeł są idealne do obserwacji wodnych ptaków.

 

Tarangire jest znane z migracji wielkich stad zwierząt, które w porze suchej przemieszczają się w poszukiwaniu wody. Poza słoniami, park przyciąga duże ilości gnu, zebr, bawołów, impali, gazel i innych roślinożerców. Ta coroczna migracja sprawia, że w porze suchej park tętni życiem i jest doskonałym miejscem do obserwacji dzikich zwierząt.
Park Tarangire charakteryzuje się zróżnicowanym krajobrazem, obejmującym sawanny, lasy baobabowe, bagna oraz otwarte równiny. To bogactwo ekosystemów sprawia, że różnorodność gatunkowa zwierząt i roślin w parku jest niezwykle wysoka.
Tarangire jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie można zobaczyć rzadkie gatunki antylop, takie jak gerenuki (zwane też antylopą żyrafią) oraz dujkery. Gerenuki to wyjątkowe antylopy, które mają zdolność do stania na tylnych nogach, aby sięgnąć po liście na wyższych gałęziach, co czyni je wyjątkowymi wśród antylop.

W północnej części parku znajdują się rozległe mokradła, które są idealnym siedliskiem dla bawołów, hipopotamów oraz ptactwa wodnego. Mokradła te stanowią również ważne schronienie w czasie pory suchej, kiedy w innych częściach parku brakuje wody.
W porównaniu do bardziej znanych parków, takich jak Serengeti czy Ngorongoro, Tarangire przyciąga mniejszą liczbę turystów, co sprawia, że jest bardziej kameralny. Dzięki temu odwiedzający mogą cieszyć się spokojniejszą atmosferą i mają większe szanse na obserwację zwierząt bez tłumów.

 

Choć lwy zazwyczaj widzimy na ziemi, w Tarangire można je czasami spotkać wspinające się na drzewa. To nietypowe zachowanie występuje również w innych częściach Afryki, ale w Tarangire zdarza się częściej. Lwy wspinają się na drzewa, aby uniknąć ciepła ziemi lub dokuczliwych owadów, takich jak muchy tse-tse.
Tarangire jest częścią większego ekosystemu, który obejmuje również sąsiadujące obszary chronione, i jest kluczowym punktem na trasie migracyjnej zwierząt. Wielu badaczy uważa, że park ten jest jednym z najważniejszych korytarzy migracyjnych dla dzikich zwierząt w całej Tanzanii, co czyni jego ochronę niezwykle istotną.

 

W okolicach parku Tarangire żyją ludy Masajów, które prowadzą tradycyjny tryb życia i pielęgnują swoje bogate dziedzictwo kulturowe. Dla turystów istnieje możliwość odwiedzenia wiosek masajskich, co pozwala lepiej zrozumieć ich zwyczaje i kulturę. W Tarangire można zobaczyć rzadkie gatunki antylop, takie jak oryksy oraz większe kudus. Są one trudniejsze do spotkania w innych parkach Tanzanii, co czyni Tarangire jednym z najlepszych miejsc do obserwacji tych eleganckich zwierząt. W niektórych częściach parku, zwłaszcza w zalesionych obszarach, występują muchy tse-tse, które mogą być uciążliwe dla zwierząt i ludzi. Muchy te są znane z przenoszenia choroby śpiączkowej, ale dzięki obecności naturalnych drapieżników i ekologicznych mechanizmów równowagi, ich populacje są kontrolowane w naturalny sposób. Choć pora sucha (czerwiec-październik) przyciąga najwięcej zwierząt do rzeki Tarangire, park jest interesujący przez cały rok. W porze deszczowej (od listopada do maja) krajobraz staje się soczyście zielony, co przyciąga z kolei ptactwo oraz nowe narodziny wielu gatunków zwierząt.

 

Park Narodowy Tarangire to wyjątkowe miejsce, które oferuje niezwykłe wrażenia zarówno dla miłośników wielkich ssaków, jak i dla tych, którzy chcą podziwiać bogactwo ptaków oraz rzadkie gatunki roślin i zwierząt.

 

Dnia 20 października 2024 r.  Katarzyna i Małgorzata zakończyły swój wolontariat w Tanzanii.

Kasia i Gosia

 

 

 

 

 

 

 

Kazachstan – Oziornoje

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

ZESPÓŁ POMOCY KOŚCIOŁOWI NA WSCHODZIE

Kazachstan, Oziornoje

3.08 – 1.09. 2024

Marysia Anufrieva, Ela Aleszczyk

 

 

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Jesteśmy Ela i Marysia – wolontariuszki z Zespołu Pomocy Kościołowi na Wschodzie KEP i przyjaciółki wolontariatu misyjnego Salvatti.pl. Formację odbywałyśmy razem z wolontariuszami Salvatti.pl. Pozdrawiamy wszystkich z północy Kazachstanu, gdzie byłyśmy przez cały sierpień w miejscowości Oziornoje. Oziornoje Polakom nie jest obce, ponieważ w 1936 roku zesłano tam naszych rodaków, którzy musieli stawiać czoła wielu wyzwaniom. Poza tym wieś jest znana z tego, że w 1941 roku dzięki modlitwom miejscowych katolików dokonał się tam cud – w jeziorze, które powstało z roztopów, pojawiło się mnóstwo ryb, co pomogło ludziom uchronić się od głodu. W Oziornoje jest Narodowe Sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju oraz kaplica z ołtarzem „Gwiazda Kazachstanu”, gdzie w szczególny sposób wierni modlą się o pokój na całym świecie.

 

 

W Oziornoje byłyśmy już drugi raz. Nasza misja polegała głównie na pomocy Siostrom Służebniczkom Wielkopolskim w organizacji Święta Młodzieży oraz podczas tzw. „wakacji z Bogiem” dla dzieci mieszkających na wsi. Musimy się przyznać, że tęskniłyśmy za atmosferą „prazdnika”. No bo jak inaczej? Przyjeżdża ponad 200 osób i najpierw trzeba ich wszystkich położyć spać (i teraz zagadka, jak w 5-osobowym pokoju zmieścić 10 dziewczyn?), potem nakarmić śniadaniem, obiadem i kolacją, a dodatkowo pomyśleć o tym, że jeszcze trzeba nakryć i pozmywać. Jak to młodzież – jedzenia i rozmów zawsze mało, więc prowadziłyśmy również „obżorkę” czyli wieczorne spotkania przy herbacie i ciastkach w Domu pielgrzyma. Hasłem tegorocznego spotkania było Duc in altum – Wypłyń na głębię. I faktycznie, wody w tym roku nam nie brakowało (chociaż chłopcy ze starego karmelu narzekali, że nie mają w czym się myć). Np. będąc w karmelu na adoracji z możliwością spowiedzi, z nieba polał się nie tylko deszcz oczyszczającej łaski sakramentu pokuty i pojednania, ale też zwykły, tak że trzeba było szybko chować Pana Jezusa pod zadaszenie. Chyba oziornowskie karmelitanki rzadko widzą i słyszą tyle młodych głosów naraz, które niosły się z ich kaplicy.

 

W piątek pielgrzymowaliśmy na Sopkę Wołyńską, gdzie stoi krzyż z napisem w kilku językach „Bogu – Chwała, Ludziom – Pokój, Męczennikom – Królestwo Niebieskie, Narodowi Kazachstanu – Wdzięczność, Kazachstanowi – Rozkwit”. Pielgrzymowaliśmy przez step, a na samej sopce była wzruszająca droga krzyżowa przygotowana przez grupę młodzieży z Uzbekistanu. Chyba ktoś z uczestników miał bardzo ważne intencje, ponieważ połowę naszego pielgrzymowania wiał silny wiatr i padało, padało, padało… Na nasze szczęście, s. Lidia wywiozła nas z sopki jako pierwsze. Po trudzie pielgrzymowania gorąca woda z prysznica jest najcenniejszym darem od Boga. Czyste i wypoczęte nie mogłyśmy zrozumieć, jak to się stało, że część młodzieży, sióstr i księży ma czarne buty i habity. Okazało się, że step od ulewnego deszczu stał się błotem i samochody grzęzły podczas drogi powrotnej, a pasażerowie pchali swoje środki lokomocji! Nie zabrakło nam mszy świętych, modlitwy, konferencji, pracy w grupach i adoracji. Było nawet spotkanie z nuncjuszem. Na zakończenie Święta młodzież dawała świadectwa. Pięknie dzielili się swoją wiarą i tym, czego doświadczyli w trakcie spotkania.

 

Chcemy powiedzieć, że nie warto iść w ślad stereotypów i narzekać na młodych. Młodzi są piękni, swoim zapałem, odkrywaniem świata i Pana Boga. Niech Duch Święty otwiera ich serca na Swoje działanie, oby na kolejnych prazdnikach było jeszcze więcej młodych katolików rozpalonych miłością do bliźniego, Maryi i Pana Boga.

 

Kolejny tydzień był dla nas wypełniony „łagierem” (czyli „wakacjami z Bogiem”) dla dzieciaków. Razem z s. Lidią jeździłyśmy do wsi Makaszewka, oddalonej ok. 90 km od naszego Oziornoje. Na katechezę i zabawę przychodziło ok. 13 dzieci w wieku od 5 do 15 lat. Niesamowite było dla nas, że część z nich nie wiedziała, jak się przeżegnać, część – jest nieochrzszczona, są też dzieciaki, które ładnie się modliły, bo nauczyła je siostra (nie ktoś z rodziny). Nie ma co owijać w bawełnę, z naszej perspektywy sytuacja siania ziarna Ewangelii jest trudna. Ale łaska Pana Boga działa. Kiedy i jak? A no wtedy, gdy podczas modlitwy dziękczynienia chłopczyk, który dzień wcześniej uciekł przed modlitwą, przeprosił za ten uczynek. Kiedy dziecko prosiło Boga, by „ten budynek”, czyli kościół, nigdy się nie zamykał. Kiedy 6-latek zwierzył się, że jego marzeniem jest zobaczenie Pana Boga… Czy zasiane ziarno wyda owoc? Tego nie wiemy, ale możemy wierzyć, że Dobry Bóg wyciągnie z tego plony. Od siebie możemy powiedzieć, że ten czas i te dzieci nauczyły nas wielu rzeczy i dały nam dużo radości.

 

Pod koniec zrobiłyśmy sobie prezent i poleciałyśmy do Ałmaty, miasta na południu Kazachstanu. Pogoda nam sprzyjała i mogłyśmy się w końcu wygrzać w słońcu. W ciągu trzech dni zwiedziłyśmy miasto – turystyczny deptak, historyczną cerkiew prawosławną, kilka parków, muzeum, zrobiłyśmy wypad w góry. Ałmata jest bardzo dużym tętniącym życiem miastem położonym blisko pasma gór, więc klimat i atmosfera zupełnie inna niż w stepowym malutkim Oziornoje. Bardzo się cieszymy z tego wyjazdu, bo mogłyśmy jeszcze bardziej poznać kazachską kulturę. Zdobyty przez nas szczyt Kok-Zhaylyau (ok. 2350 m) był „wisienką na torcie” naszego krótkiego pobytu.

 

Niestety, wszystko ma swój koniec i początek. Musimy wracać do Warszawy. Chciałyśmy z całego serca podziękować najpierw Panu Bogu za to, że dał nam łaskę pełnić Jego wolę i uczestniczyć w misji Kościoła w Oziornoje oraz naszym kochanym siostrom – Lidii, Paschalii i Rafale oraz księżom – Mariuszowi i Eugeniuszowi – za to, że mogłyśmy spędzić z nimi czas, razem się pomodlić, porozmawiać, pośmiać się, posłuchać opowiadań z ich posługi w Kazachstanie.

Zabieramy wszystkich w naszych sercach do Polski. Niech wszystko, czego doświadczyłyśmy na misji będzie na chwałę Bożą i cześć Niepokalanej Dziewicy!

Marysia Anufryieva i Ela Aleszczyk

 

 

 

 

 

 

Rwanda – Masaka

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

Rwanda, Masaka

2.07 – 11.08. 2024

Ewelina Małota

 

 Dnia 2 lipca 2024 r., w godzinach wieczornych na lotnisku Okęcie w Warszawie spotkały się 3 dzielne wolontariuszki, które wyruszą za chwilę na swój wolontariat do Rwandy. Początek będzie wspólny, razem polecą tym samym połączeniem do kraju zielonych wzgórz, a potem ich misje się nieco rozdzielą. Ewelina zostanie w Masace, a Bogusia i Paulina pojadą dalej do Ruhango, gdzie podejmą wyzwania misyjne, które dla nich wszystkich Duch Święty starannie przygotował. Każda z nich będzie służyć swoimi talentami, zdolnościami i umiejętnościami zawodowymi. Na Okęciu z powodu dodatkowego bagażu, którego system nie mógł ogarnąć, lot był opóźniony o ok. 2 godziny, więc dziewczyny straciły planowane połączenie z Addis Abeby do Kigali. Zyskały tam kilka godzin czasu, by lepiej zapoznać się z lotniskiem w stolicy Etiopii. Wszystko się na coś może przydać. Ale po kolejnych trudach z pewnym opóźnieniem dotarły w końcu do celu swej podróży, do Rwandy. 

Oto kilka fotek z lotniska w Addis Abebie.
Już w Rwandzie. Jeszcze razem.
Wczoraj z bratem Zdzichem zawieźliśmy Paulę i Bogusię do Ruhango. Dużo się działo. Zaraz po tym, jak dziewczyny się rozpakowały w Masace, dowiedziały się, że teraz jest jedyny moment, w którym wspólnie mogą jechać do Ruhango. To jak szybko się spakowały, to mistrzostwo.

 

 

Afryka zdumiewa! Z jednej strony jest to zupełnie inna natura, klimat, kultura, tradycje, obyczaje – po prostu inny świat. A z drugiej człowiek czuje się tu jak w domu. Dotarłam do ośrodka misyjnego 6 dni temu i jeszcze do wczoraj nie wiedziałam, czy cokolwiek będę mogła zaoferować lokalnej społeczności, a dziś już mam pełen grafik i chyba będę potrzebowała zdobyć umiejętność bilokacji. Od dzisiaj oferuję masaż przy klinice Sióstr Pallotynek w Masace. Choć nie zgłosił się jeszcze żaden pacjent z dolegliwościami pleców, to służę na razie domownikom w ich problemach z kręgosłupem. Przed kolacją zaplanowałam im dodatkowo zajęcia fitness. Również i oni dbają o linię.

 

No i na koniec niespodzianka, bo podczas pisania tego tekstu, wyrwano mnie najpierw na mszę św., a potem na masaż. A w międzyczasie dowiedziałam się, że jutro zaczynam zajęcia z języka angielskiego z dziećmi w różnym wieku, bez jakiejkolwiek znajomości angielskiego lub francuskiego. Zatem siadam do nauki kinyarwanda, żeby jakkolwiek móc się z nimi porozumieć.

 

Od jutra zaczynam zajęcia z dziećmi. Muszę być przygotowana na wszystko, bo siostra, która organizuje mi podopiecznych, jest na razie nieosiągalna, więc nie znam jeszcze miejsca, godziny, grupy wiekowej, językowej… podsumowując, nic nie wiem. Ale sprawa nie jest trudna, na początek zawsze najlepszy jest ruch, taniec, zabawa (i słodycze), aby zintegrować i zachęcić do powrotu.

 

Wygląda na to, że będę mogła też pomagać/ szkolić z obsługi komputera i w razie potrzeby rozwiązywać proste problemy z dziedziny IT.

Odwiedzam dziś szkołę. Trwają przygotowania do zakończenia roku szkolnego.

W szkolnej bibliotece – egzemplarze w języku polskim.

Trochę się wprosiłam, ale siostra była wyrozumiała. Warto było, bo biblioteka skrywa skarby.

 

Dziś byłam z jedną z sióstr w biedniejszej części miasta odwiedzić starszego pana, który… cóż aż trudno to opisać. A na zdjęciu chłopcy grający piłką zrobioną z jakiś śmieci. Ale radochę mieli przednią. Brat Zdzichu ma ogromne serce. Pomaga wszystkim jak może. Wszystkie dzieciaki go kochają.

 

Od 18 lipca

Zakończyłam moją relację na przygotowaniach do prowadzenia zajęć z angielskiego dla dzieci w różnym wieku, które mówią tylko w kinyarwanda. Mimo wielkich chęci zabrakło mi talentu, żeby w jedną noc nauczyć się lokalnego języka (ciekawe dlaczego?…), więc przygotowałam program zarówno dla kilkulatków, jak i nastolatków oparty na praktyce, z mnóstwem humoru, śpiewu, zabaw, interakcji, po prostu istny show. A oto moi uczniowie!

Wolontariuszki z Niemiec, które wraz ze mną przebywają na placówce misyjnej zgodziły się pomóc. Nie było wiele czasu na wyjaśnienia, więc powiedziałam im tylko, że będę zarówno „wodzirejem tej imprezy”, jak i reżyserem i że będę je instruować na bieżąco. Dziewczyny wzięły sobie to do serca, co bardzo im się chwali, i czekały przez całe 2 godziny kursu na jakiś znak ode mnie, który ostatecznie nie padł, bo pojawił się pewien tyci problem. Zamiast dzieci na zajęcia przyszli sami dorośli. Ale faktycznie byli w różnym wieku, i mówili tylko w kinyarwanda.

 

Improwizacja nigdy nie była moją mocną stroną, jednak jestem tu już 2 tygodnie i czuję, że to się szybko zmieni. Trzeba być przygotowanym na wszystko. Na przykład, że przyjdziesz do szkoły prowadzić lekcje, a okaże się, że zajęcia zostały odwołane. Zaoferujesz, że przygotujesz aerobik, co siostry przyjmują z entuzjazmem wyznaczając termin za pół godziny. Chcesz przeszkolić kadrę kliniki z ćwiczeń rehabilitacyjnych na problemy z kręgosłupem lub zaproponujesz masaż pleców, a poproszą cię o masaż nóg i pokazanie ćwiczeń na łydki, na czym się w ogóle nie znasz. Podzielisz się pomysłem na prowadzenie zajęć z geografii, wiedzy o świecie, kulturze, żeby rozbudzić wyobraźnię, pokazać coś, czego przeciętny Rwandyjczyk nigdy nie doświadczy. A ostatecznie będziesz wykładać geografię zgodną z rwandyjskim programem nauczania. Czyli budowanie na placu zabaw makiety z wulkanem, lasem, rzeką, zbieranie kamieni itd. Przypomnę tylko, że nadal prowadzę zajęcia dla dorosłych ludzi.

 

Co by się nie działo, jest to skarbnica nowych doświadczeń, wyzwań, ale przede wszystkim radości spotkania z drugim człowiekiem. Integracja poszła tak szybko, że nawet nie zauważyłam kiedy, a już mam rzeszę przyjaciół wśród moich studentów, Pallotyńskich duchownych, wolontariuszek, prepostulantek itd. Teraz trochę o każdym z nich.

 

Uczniowie to pracownicy fizyczni szkoły sióstr Pallotynek. Grupa składa się z 18 osób. Są weseli, głodni wiedzy i orzeszków, które im przynoszę, aby po ciężkiej pracy umysłowej mieli siły do dalszej pracy fizycznej. Gdyby nie ich entuzjazm i wyrozumiałość na wszystkie moje wpadki, to chyba nie odważyłabym się kontynuować tych lekcji.

 

Mam ogromne szczęście, że są ze mną wolontariuszki z Niemiec. Julie i Rahel mieszkają tu już od roku, więc przetarły szlaki i mogą służyć radą w stylu europejskim, co zdecydowanie jest dla mnie łatwiejsze w odbiorze i zrozumieniu tutejszego „systemu”.

Paulinę i Bogusię już znacie z ich relacji wolontariackich, ale muszę o nich wspomnieć, bo chyba nie mogłam trafić na lepsze kompanki. Czuję, że mogłabym się od nich wiele nauczyć, gdyby dane nam było zostać razem. Choć nasza wspólna podróż trwała tylko 2 dni, to mimo że na odległość, mam w nich wierne i troskliwe towarzyszki.

 

Ośrodek, w którym mieszkam należy do zgromadzenia sióstr Pallotynek w Masace, które prowadzą obok klinikę i szkołę oddaloną o jakieś 20-25 min piechotą. Siostry z pochodzenia to Rwandyjki, Tanzanki lub Kongijki, jest też jedna z Burundi. W sumie jest ich 9, ale w okresie wakacyjnym, mogą wyjeżdżać na urlop, niektóre z nich są wysyłane na inne misje lub na rekolekcje/dni skupienia, więc nie sposób zastać je wszystkie razem. Siostry są bardzo życzliwe, gdy jest sposobność tłumaczą mi treść kazania podczas mszy, dbają by niczego mi nie zabrakło i pilnują, żebym dużo jadła. Próbowałam choć trochę dotrzymać im kroku w jedzeniu, ale po 2 dniach nie wytrzymałam i teraz tylko zjawiam się na obiad. Warto wspomnieć, że panuje tu zasada wspólnych posiłków z siostrami tylko w niedzielę. Wolontariusze mają osobne pomieszczenie. Mimo wszystko Siostry witają mnie z otwartymi rękami, gdy nie mam z kim spożyć przygotowanej uczty. Ciągle mi powtarzają, że nadaję się na jedną z nich i że przyjmą mnie w swoje szeregi bez zbędnych formalności. Po takich słowach chyba każdy poczułby się wyróżniony, a nawet zaszczycony… dopóki nie usłyszałby, że mówią to wszystkim.

 

Prepostulantek przebywa tu około 20. Przeciętnie po roku czasu każda z nich zostaje wysłana do innego ośrodka już jako postulantka przygotowująca się do dalszych etapów na drodze do złożenia przyrzeczeń pallotyńskich. Na początku myślałam, że są to nastolatki, bo wszystkie są niezwykle żywe, towarzyskie, lubią żartować, śpiewać, bawić się, no i przede wszystkim wszystkie wyglądają zdumiewająco młodo. Absolutnie nie pomyślałabym, że są w przedziale wieku 24-40 lat. Pracują i modlą się całymi dniami, więc, gdy tylko nadarza się okazja (święcenia kapłańskie, które przyozdabiają swoim śpiewem, godzina footbolowej rekreacji w każdą sobotę po generalnych porządkach) cieszą się każda chwilą.

Gotowaniem i sprzątaniem zajmuje się Mama Florence – tak ją nazywają prepostulantki. Jest to osoba świecka, która mieszka w ośrodku misyjnym. Jest niezwykle ciepła, skromna i opiekuńcza. Niczym dobra matka czuwa nad prepostulantkami, ucząc je tego, co sama potrafi. Piękne jest to, że zauważa każdy drobiazg, w którym może uczynić dobro. Nawet, jeśli jest to tylko dobre słowo w lokalnym języku, rozumiem co mi chce przekazać.

Poznałam też dwóch polskich duchownych pallotyńskich, Brata Zdzicha i Księdza Andrzeja. Obaj są głęboko oddani posłannictwu, które wyznaczył im Bóg w tym kraju i chętnie witają i wspierają wszystkich wolontariuszy i pielgrzymów z Polski i nie tylko. Ja sama zawdzięczam im już tak wiele, że trudno będzie mi się odpłacić (podróże, karta SIM, wymiana waluty, liczne prezenty, niespodzianki, praktyczne rady, dobre słowo, gotowość do pomocy w każdej sprawie). Pozostaje mi tylko powiedzieć: „Bóg zapłać!”.

Choć są to zupełnie odmienne osobowości, na obu patrzę z podziwem. Dzieło, które czynią opiszę następnym razem, a dziś o wycieczce do Kinoni, na którą Brat zabrał mnie i Rosę – Hiszpankę, która przyjechała do Rwandy. Poniższe zdjęcia są z drogi do Kinoni.

Kinoni jest zlokalizowane na północy kraju. Od stolicy dzieli je ponad 70 km. Jako, że w rwandyjskim krajobrazie nie sposób znaleźć nawet kawałka powierzchni płaskiej, droga zajmuje więcej czasu niż można by się było spodziewać, nawet z tak wyśmienitym kierowcą jak Brat Zdzichu. Do tego dochodzą: korki w Kigali, szaleni taksówkarze rowerowi i motocyklowi przejeżdżający na czerwonym świetle, dosłownie przed maską samochodu, 50-minutowa blokada ruchu z okazji przejazdu prezydenta, obładowane ciężarówki rodem z lat 70, które jakimś cudem jeżdżą, a nawet wtaczają się na górę. A mówimy tu o wysokościach solidnie przekraczających naszą tatrzańską dumę. Właściwie już sama jazda samochodem tak malowniczą trasą jest niezapomnianym przeżyciem.

 

 

 

Po krótkim postoju w Nyirangama, która słynie ze źródeł wody mineralnej ruszyliśmy aż pod same wulkany, zahaczając o park, w którym można było zobaczyć makiety goryli będące wizytówką tego regionu oraz chaty wybudowane na wzór, tych w których mieszkali królowie/wodzowie plemienia. Atrakcji było tylko kilka, jednak jak widać na zdjęciach bawiłam się wyśmienicie. Warto wspomnieć, że w porze suchej bardziej prawdopodobne jest spotkać goryla zrobionego z patyków niż żyjącego na wolności. Dotyczy to też pozostałych zwierząt w licznych parkach narodowych Rwandy, jednak nam udało się zobaczyć kilka małpek na drodze.

 

 

 

Następny przystanek mieliśmy w małej miejscowości, która utrzymuje się głównie z turystów. Mieszkańcy oferują tu rękodzieło, oprowadzanie po wiosce, w której mieszkają w lepiankach i uprawiają, co tylko się da, gdyż jest tu dużo chłodniej niż w Kigali, a i gleba na terenach wulkanicznych nie sprzyja uprawie. Zatem słodkich bananów, ananasów czy awokado tu nie uświadczysz. Gwoździem programu, który przygotowali mieszkańcy dla odwiedzających jest gorące powitanie na obiekcie, który choć jest daleką reminiscencją wioski tubylczej, to bawi swoim kolorytem. Wystarczyło, że Brat Zdzichu szepnął słówko wodzowi plemienia, wcisnął mu w dłoń jakiś banknot, a w parę sekund zostałam wciągnięta do orkiestry plemiennej. Na pożegnanie Brat chciał rozdać lizaki kliku dzieciom, które stały przy samochodzie, ale skończyło się na tym, że rozdał ich chyba z kilkadziesiąt. Rzesza rąk wyciągniętych po słodycze, pojawiła się dosłownie znikąd.

Pasterka i pasterz z Kinoni.

Kinoni jest położone na wysokości 1317 npm, blisko wulkanów. Jest to uboższy region, z uwagi na trudne warunki życia. Problem z wodą, górzyste tereny, mało urodzajna gleba, chłodniejszy klimat itd. Pallotyni opiekują się tu kościołem pod wezwaniem św. Józefa, szkołą i kliniką. Dom w którym mieszkają księża, bracia i seminarzyści (jest ich tam chyba w sumie 4-5) został zbudowany przez Hiszpan, którzy użyli okolicznej ziemi zamiast zaprawy murarskiej, co zapewnia amortyzację w razie trzęsienia ziemi. Ogromnie pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie ciepła woda pod prysznicem. Brat zamontował tam pompę, dzięki czemu na ciśnienie wody również nie można narzekać. Takie kombo naprawdę lubię.

Ogrody, zarówno siostry jak i bracia, mają bajeczne. Jakby im było mało, że gdy codziennie wstają rano, mają widok na 8 wulkanów.

Nieopodal Pallotyni rozpoczęli budowę szkoły z internatem dla ubogich dziewcząt. Jednak w związku z brakiem funduszy, prace zostały zatrzymane. Brat Zdzichu jest gorąco zaangażowany w ten projekt agitując do wsparcia finansowego, jak i pilnując kwestii technicznych budowy

Szkoła w budowie w Kinoni

 

W drodze powrotnej, podobnie zresztą jak w drodze docelowej Brat nakupował owoców i innych przysmaków od przydrożnych sprzedawców, z czego nie wiem, czy cokolwiek zostawił dla siebie, bo widziałam tylko jak rozdaje hojną ręką podarunki nawet osobom, których nie zna.

Pełno w tej relacji zachwytów, zatem obiecuję, że w następnej przejdę do mrocznej strony Afryki, którą poznałam.

 

 

 

 

 

 

 

 

Ewelina Małota

 

 

 

 

Rwanda – Ruhango

 

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

Rwanda, Ruhango

2.07 – 30.09. 2024

Bogumiła Brant i Paulina Mattik

 

 

 

Dnia 2 lipca 2024 r., w godzinach wieczornych na lotnisku Okęcie w Warszawie spotkały się 3 dzielne wolontariuszki, które wyruszą za chwilę na swój wolontariat do Rwandy. Początek będzie wspólny, razem polecą tym samym połączeniem do kraju zielonych wzgórz, a potem ich misje się nieco rozdzielą. Ewelina zostanie w Masace, a Bogusia i Paulina pojadą dalej do Ruhango, gdzie podejmą wyzwania misyjne, które dla nich wszystkich Duch Święty starannie przygotował. Każda z nich będzie służyć swoimi talentami, zdolnościami i umiejętnościami zawodowymi. Na Okęciu z powodu dodatkowego bagażu, którego system nie mógł ogarnąć, lot był opóźniony o ok. 2 godziny, więc dziewczyny straciły planowane połączenie z Addis Abeby do Kigali. Zyskały tam kilka godzin czasu, by lepiej zapoznać się z lotniskiem w stolicy Etiopii. Wszystko się na coś może przydać. Ale po kolejnych trudach z pewnym opóźnieniem dotarły w końcu do celu swej podróży, do Rwandy. 

Oto kilka fotek z lotniska w Addis Abebie.
Już w Rwandzie. Jeszcze razem.

JUŻ W RUHANGO

 

Wszystko poszło trochę nie tak. Najpierw weszłyśmy ostatnie do samolotu (bo nasz dodatkowy bagaż zrobił nierozwiązywalny problem w systemie Ethiopian Airlines). Potem ponad godzinę staliśmy na płycie lotniska, więc spóźniłyśmy się na samolot do Rwandy i byłyśmy na miejscu zamiast o 10.00 to o 17.00 spędzając dzień na lotnisku w Etiopii. Czyli udało nam się spóźnić na dwa samoloty. Trafiłyśmy do Masaki i ledwo się rozpakowałyśmy i przespałyśmy noc, to już pakowałyśmy się z powrotem, bo następnego dnia jechałyśmy na placówkę do Ruhango.

 

 

Tutaj ciągle się świętuje Msze św., uroczystości, posiłki, a wydarzenia trwają godzinami. Pierwszej nocy było pożegnanie kandydatów na księży, więc wobec sióstr i młodych postulantek zakonnych Pallotynek i księży Pallotynów, siedziałyśmy na szczycie stołu, a wszyscy przedstawiali się, przemawiali, tańczyli i śpiewali. Następnego dnia było zakończenie roku szkolnego, które trwało bagatela 7 godzin! (parada, prezentacje w 3 jezykach: ang., frac. i kinyarwanda, tańce, śpiewy, wspólny obiad, fotografie i masa tulących się do nas dzieci). Dziś śniadanie zaczęło się od urodzin siostry i znowu ten sam scenariusz (tańce, śpiewy itp.). Zresztą tu się tańczy, śpiewa, bije w bębny, klaszcze również na Mszy Świętej.

 

Jesteśmy w ośrodku zbudowanym przez polskich Pallotynów i Pallotynki – misjonarzy. Mamy super studio z dwoma pokojami i toaleta wszystko w stylu kolonialnym. Ośrodek jest duży, samowystarczalny z krowami, kurami, królikami, świnkami, dużym polem warzywnym, ogrodem do medytacji, laskiem, stawami. Jedzenie wyborne – dużo owoców i warzyw – do bólu awokado, bananów, ryżu, fasoli i pomarańczy, mięsa też nie brak. Mój brzuch czuje się tu lepiej niż po tych chemicznych jedzeniu w Polsce. Komarów mało, ale mamy moskitiery. Nie pijemy tylko wody z kranu i nie myjemy w niej zębów, a jak czasem zakuje brzuch to coca-cole.

 

Tuż za płotem mamy Sanktuarium Bożego Miłosierdzia zbudowane przez Polaków, gdzie jest wieczysta adoracja. W tygodniu Msza święta o 6.30, w tę niedzielę będzie specjalna Msza o uzdrowienie, na polu jak Msze święte papieskie na tysiące osób. Nie muszę wspominać, że dużo się modlimy. Przed nami pewnie od poniedziałku praca w przedszkolu lub ośrodku zdrowia. Ludzie tu są wspaniali, wiele czasu spędzają ze sobą, telefony służą tylko do robienia wspólnych zdjęć. Dostałyśmy router WiFi, ale jeszcze nie mamy SIM kart afrykańskich. Dlatego mamy neta tylko w domu. Dziś dopiero się wyspałyśmy – spałyśmy z przerwami 6h.

 

 

 

 

 

 

Indie – Badepuram

 

 

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

WOLONTARIAT W DOMU DZIECKA W BADEPURAM

24.06 – 17.08. 2024

Anna Mleczak

 

 

 

 

 

Indie przywitały mnie uderzeniem upalnego powietrza, a równie gorące było przywitanie, jakie przygotowano dla mnie na lotnisku i w samym domu dziecka, gdzie dziewczynki przygotowały dla mnie napis powitalny ułożony z płatków kwiatów.

 

Po chwili przyjechał samochód wypełniony w każdym calu dziećmi, które uczęszczają do tzw. High school, który w polskich realiach przypada na starsze klasy szkoły podstawowej i początek szkoły średniej. Część dzieci na początku była trochę nieśmiała, ale po dwóch dniach, już każdy zabiegał o moją uwagę bez skrępowania.

 

 

 

 

Ojciec Kishore pokazał kilka lokalnych parafii, z którymi współpracuje i z których pochodzą podopieczni domu dziecka. Każdy był bardzo otwarty i chciał mnie nakarmić i trudno było wytłumaczyć, że mój żołądek przy takim upale nie zmieści kolejnego tego dnia lunchu czy kolacji. W małych wioskach jak i w szkołach, w których miałam okazje porozmawiać z uczniami moja obecność wzbudzała niemałą sensację, każdy chciał sobie ze mną zrobić zdjęcie, a mi od odwzajemniania uśmiechów wszystkich spotykanych ludzi chyba pojawią się nowe zmarszczki.

 

 

Dzieci mają tu bardzo dokładnie ustalony plan dnia. Od poniedziałku do soboty, pobudka jest o 5 rano i nie da rady jej przespać, ponieważ główna opiekunka tego miejsca nazywana przez wszystkich mamą włącza na pełnej głośności pieśni w tutejszym języku telugu. Po porannej toalecie zdominowanej przez wzajemne czesanie długich warkoczy przez dziewczynki jest czas na naukę przed szkołą, następnie sprzątanie pokoi i podwórza.

Później wszyscy zbierają się na poranną modlitwę i wspólny posiłek, który składa się z ogromnej ilości ryżu z dodatkiem pikantnego sosu. Następnie dzieci udają się do szkoły, te młodsze pieszo w wiosce, starsze wspomnianym samochodem. Powroty zaczynają się od ok. 15:00 wtedy jest czas na zabawę dla najmłodszych, do 17:00 wszyscy są już na miejscu.

 

 

 

Ze względu na trwający monsun nie każdego dnia udaje się bawić na podwórku, ponieważ jest zalewane przez obfite opady deszczu, dlatego przygotowuję dla nich gry planszowe, aby mogli wspólnie spędzić miło czas i na chwilę oderwać się od nauki, która poza przerwą na wieczorną modlitwę oraz kolację trwa dla najstarszych zwykle do 22:00. Aby urozmaicić im ten czas przygotowuję różne gry, staram się pokazać inne sposoby na zapamiętywanie informacji niż uczenie się na pamięć.

 

Widać jak wiele pracy ojciec Kishore włożył tu od pierwszej wizyty wolontariuszy, można dostrzec dobrze wydana każdą złotówkę, jaką przekazała fundacja.  Dzieci nie śpią już na matach, ale mają łóżka piętrowe, w każdym pokoju jest kilka wentylatorów, które pozwalają choć trochę ochłodzić wysokie temperatury.

 

Dzieci nie dojeżdżają do szkoły rikszą, ale samochodem, a kuchnia jest znacznie lepiej wyposażona. Zakupiono też pralkę, choć dopiero przy moim instruktarzu opiekunki odważyły się jej użyć i od kilku dni nie muszą ręcznie prać ubrań najmłodszych dzieci.

 

 

Tylko w ciągu kilku dni dwójka dzieci starała się o miejsce w domu dziecka, niestety na ten moment placówka nie może już nikogo przyjąć, ponieważ jest przepełniona. Strasznie ciężko było widzieć rozczarowanie tych dzieci, świadomość, że zamiast do szkoły będą musiały iść pracować lub włóczyć się po ulicach i nie móc po prostu być dziećmi, była ogromnie przygnębiająca.

 

Aby móc przyjąć więcej dzieci rozpoczęto nadbudowanie piętra domu dziecka, na dokończenie którego niestety zabrakło na ten moment funduszy. Docelowo, ma ono być przeznaczone dla chłopców, parter natomiast dla dziewczyn i pozwoliłoby to zwiększenie liczby przyjętych dzieci.

 

Utrudnieniem są też pojawiające się kilka razy w ciągu dnia przerwy w dostawie prądu. Od ok. 18:00 zapada już zmrok, a dzieci są wtedy zmuszone do odrabiania prac domowych przy niewielkim świetle żarówek awaryjnych, które codzienne są ładowane, by choć trochę rozproszyć mrok, gdy zabraknie prądu. Rozwiązaniem na to mogłoby być zakupienie generatora prądu.

Dzieci są ogromnie wdzięczne za wszystko, co otrzymują i szanują wszystko z wielką dbałością. Niesamowite jest to, ile radości sprawia im ofiarowanie choć odrobiny uwagi i mimo bariery językowej udaje się nam świetnie bawić i żartować.

 

W wiosce, z tubylcami.

 

16-17 lipca

Były dwa dni wolne od zajęć szkolnych z racji święta, więc przygotowałam dla nich różne gry i zabawy. Szaleństwo, oni chyba nie znają takich form zabawy! Byliśmy w domu, bo cały czas leje.

Już w pełni zanurzyłam się w tutejszy klimat, temperatura około 30 stopni wydaje się być przyjemna po całym dniu w skwarze. Przyzwyczaiłam się do rutyny jaka tutaj panuje, choć wstawanie o 5 rano nadal jest wymagające.

Od kilku dni „awansowałam” do możliwości odprowadzania i przyprowadzania najmłodszych dzieci do pobliskiej szkoły podstawowej.  Droga mija nam wesoło, dzieci często śpiewają, uczą mnie nazw roślin jakie mijamy po drodze i z dumą przedstawiają kolegom ze szkoły. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek tak się cieszyła idąc do szkoły, no może poza dniem zakończenia roku szkolnego. Zanim dzieci wejdą na teren szkoły, to z każdym żegnam się specjalnym uściskiem dłoni, którego mnie nauczyli. Kiedy po nich przychodzę opowiadają, co się wydarzyło. Najczęściej są  to historie o wężach, które weszły do klasy i które były usuwane przez nauczycieli. Ciekawe, czy na studiach mają szkolenia z bezpiecznego pozbywania się niepożądanych gadów z sali lekcyjnej.

 

W sobotę udało się zrobić wieczór filmowy, oczywiście dzieci wybrały lokalne kino w języku telugu zwane Tollywood, na szczęście oglądanie bollywoodów przez wiele lat przygotowało mnie na klimat tutejszych filmów i prawie trzygodzinny seans nie zmęczył mnie zbytnio.

 

W niedzielę zostałam ubrana w saree i udaliśmy się na Mszę  św., która w porównaniu do tej w Polsce jest dłuższa trwa niecałe dwie godziny, głównie przez bardzo długą homilię. Jest też ciut więcej śpiewu, który prowadzą dwie parafianki, podkład muzyczny do pieśni jest włączony z płyty, a muzycznie utwory przypominają mniej skoczne melodie z indyjskich filmów.

Tego dnia było też więcej czasu na wspólną zabawę dla wszystkich, bo w ciągu tygodnia tylko najmłodsze dzieci mają trochę czasu na zabawę. Dziewczynki bardzo chętnie skaczą na skakance, chłopcy grają w coś przypominającego siatkówkę. Lubią bawić się w chowanego i berka jak dzieci w Polsce, ale najlepszą grą jest dla nich zabawa z podrzucaniem kamieni według ustalonych zasad.

Nie obyło się jednak bez smutnych sytuacji. Jeden z chłopców, który był w domu dziecka od kilku tygodni wyszedł ze szkoły w czasie przerwy nie mówiąc dokąd się udaje. Przez cały dzień poszukiwano go i okazało się, że wieczorem dotarł do wioski, gdzie żyją jego rodzice dotknięci kryzysem bezdomności. Mimo wielu prób nakłonienia chłopca do powrotu nie udało się go przekonać. Trafił do placówki w wieku 13 lat, wcześniej nie chodził do szkoły. Tutejszy system edukacji nie przewiduje specjalnego wsparcia dla takich dzieci, przez co bardzo ciężko jest im się wdrożyć w pracę, gdyż ledwo znają alfabet, a wymaga się od nich nauczenia dużych partii materiału. Tęsknota za rodzicami i ogromne zaległości wygrały. Dlatego tak ważne jest zwiększenie ilości miejsc w domu dziecka, aby było możliwe jak najwcześniejsze udzielenie pomocy dzieciom. W stanie Andhra Pradesh analfabetyzm jest wysoki nawet jak na indyjskie standardy, bo aż 41% kobiet i 25% mężczyzn nie potrafi czytać i pisać.

 

Nie da się ukryć, że metody nauczania, jakie się tu stosuje odbiegają od tych w Polsce. Dzieci uczą się wszystkiego na pamięć. Przepisują czytanki w telugu i języku angielskim, uczą się ich fragmentów, nauczyciel podaje im odpowiedzi do pytań z czytania ze zrozumieniem, które też muszą wkuć. Dyscyplina jest wprowadzana za pomocą kija i linijki. Dla mnie jako nauczycielki ceniącej sobie kreatywność i samodzielność w edukacji bardzo ciężko jest się przestawić na takie metody. Jednak w czasie mojego pobytu nie zmienię systemu, mogę jedynie pomóc im pracować nad poprawną wymową oraz pokazać tłumaczenia tekstu z angielskiego na telugu, które umożliwia translator, by choć trochę wiedzieli, o czym się uczą na lekcjach języka angielskiego. A zamiast karać za brak umiejętności i wiedzy pomóc im w uczeniu się na błędach.

 

26 lipca 

Trudno uwierzyć, że ponad połowa pobytu w Indiach za mną. Przyjechałam tutaj z założeniem uczenia angielskiego, ale okazało się, że zaległości z matematyki trzeba tutaj wyrównywać równie intensywnie. Dzieci, które zostały przyjęte w tym roku do domu dziecka zostały w szkołach przydzielone do klas zgodnie z wiekiem, a nie poziomem wiedzy. Często jest to dla nich pierwsze zetknięcie się z edukacją i tak dziewczynka z 4 klasy ma w szkole tabliczkę mnożenia, a nie radzi sobie z dodawaniem i odejmowaniem w zakresie 20. Chłopiec z piątej klasy ma opanować dzielenie pisemne, gdy nie potrafi zrozumieć najprostszych zadań z mnożenia. Oczywiście staram się urozmaicić naukę poprzez zabawy i gry multimedialne, dzięki temu dzieci same garną się do nadrabiania zaległości i proszą o więcej zadań.

 

Nie da się ukryć, że ulewne deszcze bardzo wpływają na funkcjonowanie domu dziecka, przede wszystkim ze względu na ciągłe przerwy w dostawie prądu. Żarówki awaryjne dają niewielkie światło, przy którym trudno się uczyć, a brak kojącego powiewu z sufitowych wentylatorów dodatkowo uprzykrza czas nauki.

Choć obsługa pralki została już w pełni opanowana przez opiekunki, to dzieci nadal część ubrań piorą ręcznie. I ktoś mógłby pomyśleć, że szkoda czasu na pranie ręczne, gdy sprzęt AGD może nas wyręczyć, to dzieci muszą być wyposażone w umiejętności dbania o swoje rzeczy. Gdy opuszczą dom dziecka raczej nie będą miały do dyspozycji pralki. Dodatkowo pranie ręczne nie wymaga ciągłego dostępu do prądu. Jednego dnia wypranie ubrań w pralce zajęło nam 5 godzin, choć program przewidywał niecałą godzinę.

 

Pogoda dopiero wczoraj dała trochę wytchnienia od deszczu i ku wielkiej radości dzieci wróciliśmy do zabaw na podwórku, które przez kilka dni było w dużej części zalane. Ogromu radości z możliwości wybiegania i wyskakania się nie da się opisać. Najtrudniej było zakończyć zabawę, zwłaszcza, że obecnie ściemnia się dość wcześnie, bo już po 18:00, ale zagęszczenie ilości przelatujących nietoperzy przekonało dzieci do opuszczenia podwórka. Zapasu energii nie udało się jeszcze wyczerpać, więc spoglądamy na chmury z nadzieją, że wiatr je przewieje i będziemy mogli się wybawić także kolejnego dnia.

 

 

 

 

 

 

 

Kolumbia – Medellin

 

 

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

PRZEZ DIALOG DO SERCA – WOLONTARIAT MISYJNY W KOLUMBII

23.06 – 5.08. 2024

Iwona Ziarniecka i Maria Gałwa

 

 

 

Marysia i Iwonka na Lotnisku Warszawa-Okęcie

 

25.06.2024

 

Razem z Iwoną dotarłyśmy po długiej podróży do pięknej górzystej, nasyconej zielenią Kolumbii, do Medellin. W parafii Santa Mariana de Jesus Paredes, przy wsparciu ks. Adama Kraszewskiego SAC będziemy uczyć angielskiego i języka polskiego. Chętnych jest sporo, przerosło to nasze oczekiwania. Na język angielski zapisało się ponad 50 osób z różnych grup wiekowych, na język polski mamy już kilkunastu chętnych, więc będzie intensywnie. Zajęcia zaczynamy od przyszłego tygodnia. Ten tydzień, poza uzupełnieniem sił po długiej podróży i aklimatyzacją, poświęcamy na przygotowywanie materiałów do zajęć i pomocy naukowych, dopinanie programu zajęć. W międzyczasie powoli odkrywamy również uroki Medellin i jego serdecznych mieszkańców. To co rzuca się w oczy i jest niesamowicie piękne, to życzliwość i otwartość ludzi, których spotykamy na swojej drodze. Zarówno lokalni parafianie, jak i okoliczni mieszkańcy przyjmują nas bardzo ciepło. Ksiądz Adam zadbał o to, byśmy zostały dobrze przyjęte.

 

 

Poza przygotowywaniem się do głównego celu naszej misji, poznajemy również smaki lokalnej kuchni takie jak Menudencias i Bandeja Paisa. Poniżej od lewej zdjęcie dania Bandeja Paisa, które zachwyca swoim smakiem, a następnie zupy, którą sobie zamówiłyśmy myśląc, że zamawiamy zupełnie coś innego. Ta zupa nazywa się Ajiaco – powinna być w niej jeszcze kukurydza, w tej akurat nie było. Wiemy, że ich przysmakiem jest także Chicheron.

 

Nasz nowy dom – Parafia Santa Mariana de Jesus Paredes.                       Kościół św. Józefa w dzielnicy Poblado, który odwiedziliśmy.

Kolumbijczycy słyną również z zamiłowania do piłki nożnej, co reprezentacja Kolumbii udowodniła podczas ostatniego meczu z Paragwajem, wygrywając 2:1.

 

Dziś jedziemy z ks. Dominikiem do kaplicy pw. Ducha Świętego, która jest położona nieco wyżej w górach. Cieszymy się bardzo na tę okoliczność. Przed nami jeszcze wiele wyzwań i nieznanego, ale jesteśmy dobrej myśli, nie możemy się doczekać rozpoczęcia zajęć.

 

Do centrum najlepiej się dostać za pomocą metra Cable. Metro Cable i widoki na Medellin.

Zaczynamy od przygotowania sali do naszych zajęć na przyszły tydzień. Chętnych na kurs języka angielskiego jest ponad 70 osób, a na zajęcia z języka polskiego 18 osób. Nie wiem jak damy radę to ogarnąć…

Niedziela, 30 czerwca 2024

 

W ubiegły piątek miałyśmy spotkanie organizacyjne z naszymi przyszłymi uczniami. Ludzie są bardzo otwarci i radośni, bardzo dobrze nas przyjęli. Trochę nas przeraża liczba, bo zapisało się ok. 100 osób, ale mam nadzieję, że jakoś damy radę. Wczoraj Ksiądz Mauricio zabrał nas na górę do kaplicy oraz jeszcze wyżej – na szczyt góry Picacho, na której króluje figura Jezusa. Kolumbia ma niesamowity urok… Oto imponujące widoki na Medellin ze szczytu.

Kaplicą, odpowiednio przystrojoną w miesiącu Serca Jezusowego, opiekuje się pani Blanca.

Domowy obiad: Iwona w roli szefa kuchni i pyszna zupa gotowa. Ks. Adam Kraszewski we własnej kuchni, a na kolejnym zdjęciu ciasto z kruszonką.

5 lipca 2024
Naukę rozpoczęliśmy dniem języka polskiego. Na pierwsze zajęcia przyszedł jeden odważny Emiliano, który dzielnie powtarzał polskie proste, lecz jednak trudne do wymówienia słowa. Iwona z uwagą pomaga Emiliano robić notatki. Na kolejnych zajęciach frekwencja była nico większa. Język polski do najłatwiejszych nie należy.
Pierwszy tydzień zajęć za nami. Grupy robią się coraz liczniejsze, co nas cieszy. Studenci są naprawdę cudowni, dzieci przytulają się do nas, przynoszą kwiatki… Część osób zaczyna przygodę z angielskim od zera, część ma angielski w szkole. To co jest zauważalne na pierwszy rzut oka, to ogromna bariera w mówieniu w języku angielskim. Wielu z naszych studentów zna poszczególne słowa, zdania, ale nie potrafi ich zastosować, wypowiedzieć na głos. I nad tym będziemy pracować. Jednak nie samą nauką człowiek żyje, dlatego staramy się wplatać elementy „rozrywkowe” tj. gry, karty do dyskusji w j. angielskim, role plays. Język polski natomiast jest nowością, ale chętnych również nie brakuje. Nasz język do najłatwiejszych nie należy, zwłaszcza w wymowie, ale nikogo to nie zraża. Działamy dalej!
Nasi studenci z różnych grup. Także oprócz nauki były różne zabawy np. w bingo.

                          Robiliśmy z dziećmi bransoletki.

 

Z relacji Iwony

Zastanawiając się od czego zacząć, pomyślałam, że dobrze będzie jak wspomnę o tym, że wyjazd do Kolumbii był moim dziecięcym marzeniem. Czy to dlatego, że oglądałam z moim tatusiem zawsze mecze piłki nożnej i ja najmocniej zawsze kibicowałam Kolumbijczykom, czy może też dlatego, że Kolumbia kojarzyła mi się z kolorowym i ciepłym krajem. Wtedy moja dziecięca głowa nie wiedziała nic o przestępczości tutaj panującej, a skupiałam się bardziej na roślinności i oceanie błękitnym oraz wiecznym upale, gdyż wysokie temperatury mi nie groźne. Nie wiem, ale wiem jedno, to jest potwierdzenie, że Pan Bóg spełnia pragnienia serca. I Jemu jestem bardzo wdzięczna za to, że mogę tu być.

 

Dodam, że pragnienie wyjazdu na wolontariat misyjny zrodził się u mnie jakieś 8 lat temu i to, że razem z Marysią tu wreszcie wylądowałyśmy szczęśliwie, to też sądzę, że nie przypadek. Marysi zawsze też Ameryka Południowa leżała na sercu. Więc jesteśmy.
Zostałyśmy na lotnisku przywitane przez ks. Dominika i przywiezione na parafię gdzie ks. Adam przywitał nas smaczną kolacją, potem spełniło się kolejne marzenie: mogłyśmy wreszcie rozprostować nasze przemęczone z lekka kości.
Tydzień strzelił jak z procy zanim my przystosowałyśmy się czasowo .
Ps. I tutaj udało się nam kibicować Kolumbijczykom – grali z Brazylią i zremisowali w pięknym stylu, a my mieliśmy super czas przed TV.

 

W niedzielę postanowiłyśmy spróbować lokalnych lodów. Dobre, ale pierwszy raz spotkałam się z tym, że smak tych lodów jest przełamany serem, mianowicie lody o smaku whisky i oreo z bananem w środku, posypane startym serem mozzarella – dziwne, ale dobre.

 

W dzień wolny od zajęć, wybrałyśmy się się z naszym przewodnikiem i tłumaczem Mauricio do jednej z niegdyś najniebezpieczniejszej dzielnicy w Medellin, a mianowicie do Komuny 13. Jego pomoc była nam bardzo potrzebna, ponieważ ta dzielnica słynie nadal z przestępczości, a i bez biegłej znajomości języka hiszpańskiego, nie da się ukryć – jest trudniej. Więc tym bardziej dziękujemy za pomoc .
Kleryk Mauricio już niedługo bo 20 lipca w Bogocie przyjmować będzie święcenia kapłańskie, być może i nam się uda tam pojechać i świętować to wydarzenie .

Zachwycające swymi kolorami murale zdobią całą dzielnicę i robią wrażenie na turystach, których jest całkiem sporo w Komunie 13. Historia tych arcydzieł jest podobno taka: ścianę (kawałek muru) pod te artystyczne dzieło wynajmuje się na rok za odpowiednią opłatą, potem właściciel ma prawo wynająć ten sam kawałek muru kolejnej artystycznej duszy i w ten sposób ujawniają się wielkie talenty mieszkańców dzielnicy. Dlatego może się zdarzyć że za rok w tych miejscach będzie już inny piękny mural.

Droga na szczyt była męcząca w tym skwarze  w tej chwili jest pora deszczowa w Medellin), więc odczuwalna wilgoć i upał dawały się nam we znaki, ale widoki z wysokości mnie zawsze cieszą i radują moją dusze i serce. Po wędrówce przez dzielnicę 13 zaszliśmy z Mauricio do lokalnej restauracji na typowe kolumbijskie jedzonko w miarę rozsądnych cenach.
Już mi się spodobało, seniora w lokalnym stroju witała nas w drzwiach Haciendy. Potem urzekł mnie ten młynek do mielenia kawy, wszak Kolumbia z najlepszej kawy słynie prawda? A i jedzenie było wyśmienite. Tam pierwszy raz jadłam ciciaron – bardzo mi zasmakowała ta przystawka.

Po posilającym obiadku udaliśmy się na Plaza Botero de Medellin, czyli plac, na którym stoją 23 rzeźby słynące ze swoich „okrągłości”. To tylko kilka rzeźb. Jest to sztuka wykonana z brązu przez Fernando Botero współczesnego (zmarł w zeszłym roku) kolumbijskiego malarza i rzeźbiarza. Tłumy turystów przechodzących i fotografujących się z „placowymi pięknościami ” tworzyły czasem duże zamieszanie oraz okazję do tego, by szybko pozbyć się swoich portfeli, aparatów lub telefonów komórkowych. Jedno jest pewne trzeba bardzo uważać, bo zło nie śpi.

Jedną z atrakcji Medellin są też przejażdżki konne z przewodnikami po tutejszych przepięknych górzystych terenach. Wtedy zostaje tylko zachwycać się tymi pięknymi krajobrazami oraz cudowną roślinnością, która tutaj rośnie dosłownie na każdym kroku przy ulicach, w ogródkach przydomowych na każdej górce i przy drodze. My wszystkie te rośliny hodujemy w doniczkach, a oni mają to na co dzień. To jest kolejny raj dla moich oczu i uczta dla duszy, ponieważ ja kocham kwiaty w każdej postaci. Ta cudowna przyroda i jej żywe kolory to miód na moje serce.

Od poniedziałku do czwartku prowadzimy zajęcia z języka angielskiego i polskiego. To już trzeci tydzień naszej misji w Medellin, a i chętnych przybywa, co nas cieszy bardzo. Są tacy, co byli tylko raz, ale są i wytrwali uczestnicy, którzy dzielnie się uczą trudnych słówek po polsku.
Dzieci są tak kochane i wdzięczne, że trudno to opisać słowami: na dzień dobry wszystkie wiszą nam na szyjach nie tylko przed zajęciami i po nich, ale jak tylko widzimy się w niedzielę czy w tygodniu, jak byśmy znali się od zawsze.
Ostatnio na zajęciach z j. polskiego uczestnicy uczyli się piosenki „A ja lubię mówić z Tobą”. Dostali tekst piosenki oraz posłuchali jej nagrania. Muzyka szybko im wpadła w ucho, a i tekst piosenki nie wydawał się im trudny. Po małym przećwiczeniu super się rozśpiewali. Dzielni studenci języka polskiego!
Dziewczynki po godzinie nauki angielskiego dały upust swoim emocjom szalejąc na pufach. Radosna twórczość dzieci na języku angielskim. Powyżej zadaniem każdego z dzieciaków było rysowanie, a następnie opowiedzenie po angielsku, co przedstawia rysunek. Następnie z nowo użytych słów (literek) zrobiliśmy bransoletki.

 Od 15 lipca – z relacji Marysi

Nasza rutyna nabrała kształtów. Zajęcia prowadzimy 4 dni w tygodniu: poniedziałek i środa to dni języka angielskiego, wtorek i czwartek to mix polskiego i angielskiego. Łącznie mamy 24h nauki języka w tygodniu. Do tego dochodzi jeszcze czas poświęcany na przygotowywanie zajęć, materiałów, gier edukacyjnych. Poziom studentów jest zróżnicowany, więc staramy się dostosować treść i formę przekazu do możliwości i oczekiwań naszych uczniów. Na naszych zajęciach jak najwięcej zachęcamy do mówienia poprzez różne formy nauki: prezentacje, rysowanie, robienie biżuterii, śpiewanie czy teatrzyki. Z dorosłymi kładziemy nacisk na konwersacje, ale część naszych studentów zaczyna od zera, tak więc musimy wyposażyć ich w odpowiednie słownictwo.

Nasze pomoce naukowe. Ministranci i ministrantki podczas niedzielnej Mszy św. dla dzieci i młodzieży. Niedzielne Msze św. dla dzieci i młodzieży są naprawdę niesamowite. Bardzo dużo radości, wszyscy śpiewają i klaszczą, przy akompaniamencie gitary. Dodatkowo, lokalny parafianin o imieniu Diego zachwyca swym śpiewem.

Nadchodzące zajęcia zapowiadają się śpiewająco! Na angielskim z przymrużeniem oka spróbujemy zaśpiewać razem piosenki ze znanej i lubianej komedii „Sister Act”. Teksty są już przygotowane. Nie obędzie się również bez piosenek po polsku. Tym razem ruszamy z „Pałacykiem Michla” pozostając w powstańczych klimatach.

By przybliżyć Kolumbijczykom Polskę, zaprezentowałyśmy również film o naszym kraju, niosący zarówno walor naukowy, jak i krajoznawczy. Film został przyjęty z entuzjazmem. Pozostałe dni tygodnia poświęcamy na przygotowywanie zajęć, zadania bieżące, czas własny. Same również uczymy się hiszpańskiego. Jest to niemałe wyzwanie.

W najbliższym czasie mamy do przygotowanie Dzień Polski, podczas którego będzie można zasmakować kuchni polskiej, posłuchać muzyki polskiej. Podczas tego eventu odbędzie się również finał ogłoszonego przez nas konkursu plastycznego, nawiązującego do bohaterskich postaw dzieci i młodzieży podczas Powstania Warszawskiego. Z tym będzie się wiązało wiele ciekawych rzeczy. Na razie więcej nie zdradzamy. Pracy jest sporo, a funu jeszcze więcej. A tu jeszcze projekt plakatu naszego konkursu plastycznego dla dzieci i młodzieży. Temat przewodni to „Dzieci – mali bohaterowie”, nawiązujący do udziału młodych ludzi w Powstaniu Warszawskim. To niezłe wyzwanie – wytłumaczyć lokalnej ludności naszą skomplikowaną historię. Mamy nadzieję, że ktoś weźmie udział :).

 

Po wyczerpujących zajęciach z polskiego czas na zabawę – pufy cieszą się największym zainteresowaniem.

 

PRZYGOTOWANIA DO DNIA POLSKIEGO 28.07.2024

Oprócz codziennych obowiązków trwają przygotowania do Dnia Polskiego. Będzie to szczególna okazja do skosztowania polskich potraw, wsłuchania się w nasze melodie ojczyste, a także zostanie przeprowadzony finał konkursu artystycznego pod hasłem: Dzieci – Mali Bohaterowie – z okazji 80. Rocznicy Wybuchu Powstania Warszawskiego. Plakat okolicznościowy dokładnie o tym informuje. Polska Ambasada w Bogocie hojnie wsparła naszą inicjatywę różnymi darami. Zdjęcia pokazują tylko część tego bogactwa, które do nas napłynęło. To ks. Adam i ks. Dominik, gdy byli w Bogocie odebrali przeznaczane dla nas prezenty. Dodatkowo będą u nas gościć w tym dniu dwie przedstawicielki Ambasady Polskiej w Kolumbii.

Z relacji Iwony

A poza tym, dobiega końca czwarty tydzień naszego pobytu w Medellin, mieście wiecznej wiosny. Jest ciepło upalnie wręcz, a to wszystko przekłada się na to, że mamy na ulicach prawdziwy kolorowy zawrót głowy. Straganów z soczystymi i cudnie wyglądającymi owocami widzimy praktycznie bardzo dużo na każdym kroku. Zachwycają one swoimi gabarytami, zapachem i kolorami, są takie „prawdziwe” i wydają się takie naturalne i żadną chemią nieskażone. Pomidory np. różnych kształtów, a nie każdy równy, taki by się rzekło z supermarketu. Na ulicach stoją różnego rodzaju kolorowe i szare wózki, sprzedawane jest też porcjowane mango w kubeczkach, zielone mandarynki, banany oraz stragany z zimną lemoniadą.

Wiele mamy ofert tzw. obiadowych „z ulicy”. Lokalnym przysmakiem jest arepa – placek z mąki kukurydzianej podawany z serem. Jak dla mnie dość sycący (ale jednak za suchy). Po drodze pachną wędzone żeberka oraz chorizo suszone na kawałku kija jak kiedyś u naszych dziadków na wsiach nad piecem. To jest to, co robi wrażenie i znów mi przypomina dzieciństwo .

A to kilka fotek z dzielnicy Medellin, gdzie mieszkamy u podnóża góry Picacho. Zadziwia mnie ich sposób bycia, życia, pracy np. zwróccie uwagę, przy ulicy dosłownie stragan, tak zwane mydło i powidło.
Warsztat samochodowy, do którego wjeżdżasz prosto z ulicy, no i szewc, takich szewców kilka na jednej ulicy. Ale to nic, to jest Kolumbia, ta hałaśliwa – bo jak zaczną granie w czwartek wieczorem, to często kończą dopiero w niedzielę nad ranem, miasto żyje swoim rytmem – jak oni to robią? Kolumbia, radosna, kolorowa, a i wiadomo często jeszcze niestety i mroczna. Ale to jest właśnie ich kultura, ich życie i ich sposób na zarobek…., a i tak mi się podoba tu bardzo podoba .

 

Nasza dzielnica ma też i swoje kolorowe murale, dużo schodów w dół i w górę oraz dużo żółtych samochodów, to znaczy lokalnych taksówek, które ułatwiają jednak życie w tych rejonach i na tych górzystych terenach. Po ulicach Medellin i Kolumbii jeździ bardzo dużo takich „specjalnych” ciężarówek, w których bardzo często przewożone jest bydło. Zachwycam się kolorami i modelami tych ciężarówek, no wiadomo Ameryka!

Lecz ta ciężarówka ma wszystkie pod sobą. Dzień 16 lipca to szczególne święto Matki Bożej z Góry Karmel, czyli Matki Bożej Szkaplerznej. Jest Ona Patronką Kolumbii, więc jest tutaj szczególnie czczona, a pojazdy w tym dniu są przystrajane kolorowymi wstęgami oraz małymi i dużymi figurkami Świętej Panienki. W tym dniu także odbywa się święcenie pojazdów, tak jak w Polsce 25 lipca.

 

W niedzielę 28.07 razem z Księdzem Adamem Kraszewskim i wieloma wolontariuszami z lokalnej parafii zorganizowaliśmy Dzień Polski w Medellin. Pracy było co niemiara, lecz efekty zdecydowanie przerosły nasze oczekiwania. W trakcie rzeczonego eventu mogliśmy zaprezentować Kolumbijczykom polską kulturę, polską kuchnię, regionalne stroje ludowe.

 

Nie zabrakło również quizu wiedzy o Polsce, w którym do zdobycia były atrakcyjne „fanty” przekazane przez Ambasadę Polski w Kolumbii. Ponadto odbył się również finał konkursu plastycznego, nawiązującego tematyką do 80 rocznicy Powstania Warszawskiego. Konkurs odbył się pod szyldem „Dzieci – mali bohaterowie” („Niños – pequeños heroes”), będąc swego rodzaju upamiętnieniem zaangażowania dzieci i młodzieży w powstańczym zrywie. Najlepsze prace zostały nagrodzone, a dzieci otrzymały również dyplomy.

 

Finał konkursu plastycznego „Niños – pequeños heroes”:

 

Barwy biało-czerwone.

Od kuchni patrząc (dosłownie i w przenośni) nasz event cieszył się dużym zainteresowaniem, większym niż sądziłyśmy. Jak już przy kuchni jesteśmy, to serwowane dania znikały w oka mgnieniu. Podczas eventu można było skosztować typowej polskiej grochówki z dodatkiem, tradycyjnej domowej roboty, polskiej wędzonej kiełbasy, pajdy ze smalcem i kiszonym ogórkiem, chłodnika, który wspaniale orzeźwił gości podczas panującego upału. Na deser został podany kruszon z jabłkami i cynamonem, serwowany z lodami i sosem truskawkowym, a także racuchy z jabłkami, obsypane pudrem i sosem toffi. Po pierwszych dwóch godzinach eventu, jedzenia prawie nie było. Z ogromną satysfakcją przyjęliśmy wyrazy zadowolenia i sympatii od zgromadzonych gości. To był piękny, dobrze wspólnie spędzony czas.

 

Były duże kolejki, by skosztować polskiej kuchni.

 

 

 

 

Nim się obejrzałyśmy – czas wypisać dyplomy. Zajęcia z języka polskiego i angielskiego dobiegają końca.

 

 

 

 

 

 

 

 

A z innej beczki, w Medellin wielkimi krokami zbliża się „Feria de las flores” – święto kwiatów. W związku z tym, w mieście pojawiają się piękne, kwieciste dekoracje. To tylko pierwsze z nich, będzie ich więcej. Będziemy wrzucać na bieżąco.

 

 

 

 

 

 

 

 

Etiopia – Hawassa

 

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

5 TYGODNI MISJI W ETIOPII 

17.03. – 21.04. 2024

Małgorzata Kleszcz

 

 

5 tygodni Misji w Etiopii, samo w sobie jest misją z uwagi na czas, który jest po prostu zbyt krótki. Na zbudowanie relacji przynajmniej z jednym z mieszkańców ośrodka Matki Teresy, potrzeba go znacznie więcej. To właśnie przyszło mi do głowy podczas pobytu w Hawassie, zaprzyjaźnić się z kimś, wysłuchać dokładnie jego historii, dać czas, dać bliskość, to będzie prawdziwa pomoc. Kobiety zwłaszcza wydawały się tam tego bardzo potrzebować. Zresztą pod koniec wyjazdu, codziennie plotły mi warkoczyki, dumne pokazywały mi swoje dzieci i popisywały się tańcem.

Nie udało mi się z nikim naprawdę zbliżyć, mam wręcz wrażenie, że nim zdążyłam wypakować buty z walizki, musiałam znów je schować. Musiałam wracać. Może tak naprawdę zmarnowałam czas. Dowiedziałam się jednak trochę o życiu mieszkańców Hawassy. Miasta oddalonego od stolicy Etiopii 6 godzin. To tam spędziłam 35 dni, w ośrodku dla misjonarzy Matki Teresy, powstałym w roku 2009, gdzie przebywało łącznie 100 pacjentów. W zielonym budynku mężczyźni, w niebieskim kobiety i dzieci. I codziennie kilkanaście osób czekających pod bramą główną na przyjęcie. Opuszczając ośrodek liczyć się trzeba było z prośbami, a wręcz błaganiami o jedzenie czy pieniądze, wyrażanymi wyciągniętymi rękami.

 

W ośrodku nie było lekarza, pacjentami zajmowały się Siostry. Rany, często bardzo zaawansowane i głębokie opatrywał pielęgniarz imieniem Meles. Częstą chorobą dotykającą zwłaszcza dzieci jest gruźlica. 10-letnia Mirtu, która kiedy dotarłam była już dwa miesiące w Ośrodku, karmiona była poprzez sondę, ponieważ gruźlica sparaliżowała całe jej ciało. Jedyne, co mogła robić to patrzeć, przyglądała mi się smutnym spojrzeniem, zawsze kiedy ją odwiedzałam. Codziennie czuwał przy niej tata, który jest farmerem, kilka godzin drogi od Ośrodka znajduje się jego gospodarstwo, tam na Mirtu czeka mama wraz z dziewięciorgiem rodzeństwa dziewczynki. Pod koniec mojego pobytu, staje się rzecz wspaniała, Mirtu wraca ze szpitala w znacznie lepszym stanie, może ruszać nogami i rękami, sama jeść, a nawet próbuje tańczyć z kobietami, do których codziennie po kolacji przychodzę z głośnikiem i pozwalam wybierać swoje utwory muzyczne. To najjaśniejsza rzecz, która wydarzyła się podczas tego wyjazdu.

 

W każdy czwartek o 14:30 czyli według zegara Etiopczyków 6 godzin poźniej (8:30) spotykamy się z miejscowym pastorem imieniem Abraham i kobietami w ciąży w małej kaplicy, która znajduje się na terenie ośrodka i czytamy fragment Pisma Świętego. Oczywiście w języku amharskim, na szczęście Abraham tłumaczył mi wszystko na angielski. Kobiety z reguły w zaawansowanej ciąży, bardzo młode, Debora ma 14 lat. Jest bardzo nieśmiała, nie zna ani słowa po angielsku, komunikuję się z nią wymieniając uśmiech. Zapytałam Abrahama po spotkaniu – dokąd trafią kobiety, kiedy skończy się czas pobytu w ośrodku, trwa on przeważnie 3 miesiące. Pastor odparł, że odpowiedzi na to pytanie jest może być kilka, trzeba tylko modlić się, aby nie trafiły na ulicę, skąd część z nich przyszła.

 

 

W któryś poniedziałek Siostra Marabell, która przyjechała z Kongo, proponuje mi, abym poprowadziła lekcję dla dzieci. Pokazuje mi klasę specjalnie przygotowaną przez wolontariuszy, będących kilka lat temu na misji. Na ścianie alfabet po angielsku i amharsku. Godzę się, choć wydaje się to dużym wyzwaniem biorąc pod uwagę zupełnie niespójny wiek dzieci. Lekcje zaczęłam już następnego dnia i zgodnie z tym, czego się spodziewałam, panował na nich ogromny chaos, dzieci krzyczą, kłócą się o kolor rozdanych przeze mnie flamastrów, ciężko mi nad nimi zapanować głównie dlatego, że nie ma języka, w którym moglibyśmy się porozumieć. Po kilku spotkaniach i pomocy pastora, udaje mi się względnie okiełznać klasę, podejmuję się nauki alfabetu, choć kilkoro z nich potrzebuje indywidualnego podejścia, gdyż nie wie nawet jak chwycić ołówek, nie mówiąc już o zakreśleniu nim odpowiednio kształtu litery A. Niektórzy z moich małych uczniów nigdy nie byli w szkole, dlatego próba nauki czegokolwiek jest ogromnym wyzwaniem i rodzi pytanie o sens.

Kto wie, być może lekcją, którą mają wynieść jest właśnie sztuka trzymania ołówka, a może to jest dokładnie coś, co zbuduje kształt mojej misji.

Małgorzata Kleszcz

 

 

Etiopia – Hawassa

 

 

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

U SIÓSTR MISJONAREK MIŁOŚCI W HAWASSIE

17.03. – 21.04. 2024

Aleksandra Woronowicz i Małgorzata Kleszcz

 

17 marca 2024 r. po Uroczystości wręczenia Krzyży Misyjnych przez bpa Prospera Lyimo z Tanzanii, która odbyła się w Kościele Parafialnym pod wezwaniem Zesłania Ducha Świętego Księży Pallotynów w Otwocku i po uroczystym obiedzie, Ola i Gosia z pośpiechem, jak Maryja śpiesząca do krewnej swej Elżbiety, szybko skierowały się na lotnisko, by o 17.10 wyruszyć do Etiopii, na swą misję w Awassie, gdzie będą pomagać i służyć w Szpitalu sióstr Misjonarek Miłości. Czekamy na ich relacje.

 

21.03.2024

Dobry wieczór, bo u nas właśnie powoli się ściemnia. Jak co wieczór burza, dająca ulgę po upale. Czujemy się bardzo dobrze, mimo początkowego przeziębienia. Dużo modlitwy, zabawy z dziećmi – jutro urządzamy im szkołę, sala do tego przygotowana została dzisiaj. Ola opatruje rany, ja głównie siedzę z dziećmi, ale kochany tutejszy Pastor zaangażował mnie w prowadzenie zajęć. Jest pięknie. Mimo ze ciężko i biednie. Pozdrawiamy.

 

23.03.2024

Kochani, dziś mija piąty dzień odkąd jestem z Gosią w Hawassie. Ludzie są tu niesamowici. Dzieci codziennie stoją pod naszymi drzwiami i wołają „sisters”. Przytulają nas i trzymają za ręce. Siostry są kochane, dbają, żebyśmy miały co jeść. Gosia większość czasu spędza z dziećmi, uczy ich angielskiego. Ja pomagam przy opatrywaniu ran. Niestety są tu też bardzo smutne widoki, widać ogromną biedę. Wszyscy ludzie są bardzo życzliwi i chcą nam pomagać na każdym kroku. Wysyłam kilka zdjęć, abyście chociaż trochę mogli poczuć ten klimat.
Pozdrawiamy.

 

2.04.2024.

 

 

Pierwsze dni w Hawassie to były największe upały. Przywitały nas temperatury ponad 32 stopniowe, od godziny 12.00 do 15.00 najmniejszy wysiłek był wyczerpujący. Poza palącą temperaturą, na „dzień dobry” w ośrodku Matki Teresy wybiegły nam dzieci. W rożnym wieku, z różnymi, mniej i bardziej zauważalnymi schorzeniami. Złamane ręce, rany na ciele, zaropiałe oczy, problem z wątrobą. Bez względu na to ochoczo biegły do nas krzycząc „sisters, sisters!”. Przyglądały się temu z wielkim zaciekawieniem ich matki, niektóre w ciąży niektóre z malutkim dzieckiem na plecach w chuście. Do ośrodka trafiają kobiety od razu po urodzeniu lub będące w zaawansowanej ciąży.

 

 

 

 

 

Wyjątkowo niełatwym widokiem była dla nas kobieta z mocną chorobą psychiczną, która nawet nie patrzyła na nas, a jej brzuch wskazywał na 9 miesiąc ciąży. Dziś jej mała córeczka jest w ośrodku, zajmujemy się nią. Mama nie chce jej nawet karmić. Inne kobiety przygotowują jej mleko.

 

Przez deficyt pampersów używamy chust, które wiążemy na dziecku. To niestety powoduje, że dzieci nawet te najmłodsze, leżą przez jakiś czas w mokrych ubrankach.

 

Na zdjęciach poniżej Ola i Gosia z Siostrami z ośrodka Matki Teresy oraz po lewej z s. Kamilą FMM, Polką.

 

Po dwóch tygodniach, które ostatnio minęły, kobiety są dużo bardziej otwarte, robią nam warkoczyki, przytulają się i często próbują przekazać coś w ich języku. My znamy już kilka słów: dziękuję, dobrze, jak się nazywasz. Komunikacja wbrew pozorom nawet nam wychodzi.

 

Ja pomagam w przygotowywaniu obiadów, ścieram buraki, marchewkę.
Pewnego dnia wpadłam na pomysł, że pomogę kobietom w pralni – zgodziły się na tylko chwilę pracy w „obawie o moją białą skórę”. Ola, z którą jestem na misji, zaczęła pracę w budynku obok tego dla kobiet. Tam trafiają chorzy mężczyźni. A przekrój chorób właściwie się nie kończy. Ola mimo, że jest pielęgniarką mówi, że to najgorsze i najbardziej zaniedbane rany, jakie opatrywała.
Pierwszego dnia zajęła się chłopcem, którego rana na głowie była tak czerwona i głęboka, że bałyśmy się o jego życie. Chłopiec około 12-letni, bardzo dzielny. Dziś głowa wygląda dużo lepiej.

 

Jest godzina 07:30 rano, skończyła się Msza, od której zawsze zaczynamy dzień z siostrami. Dziś jest deszczowo, ale mieszkańcy Hawassy mówią, że to szczęście dla rolników. Cieszymy się więc razem z nimi.

 

 

 

 

 

Jest 4 kwietnia 2024 roku czyli w Etiopii 4 lipca 2024 roku.
To mój 25 dzień pobytu w Ośrodku Matki Teresy z Kalkuty. Pierwsze dni były pełne emocji. Po zostawieniu walizek od razu poszłyśmy zapoznać się z tutejszymi mieszkańcami. Wszyscy bardzo miło nas przywitali. Siostra Adelaida, która prowadzi tutejszy Ośrodek oprowadziła nas po nim. W jednym budynku są kobiety z dziećmi, a w drugim mężczyźni. Przekrój wieku jest ogromny. Od noworodków po osoby starsze. Siostry mają przepiękny ogród, jest bardzo zielono. Są przepiękne kwiaty.

Dzień zaczynamy od Mszy Świętej, która jest o godzinie 6.30 w tutejszej kaplicy, potem mamy czas na śniadanie, zazwyczaj dostajemy od Sióstr bułki i dżem. Następnie udajemy się do pracy. Gosia zazwyczaj spędza czas z dziećmi, uczy ich angielskiego, ja natomiast pomagam tutejszemu pielęgniarzowi przy zmianie opatrunków. Pacjenci przychodzą tu z ogromnymi ranami, jakich nigdy w życiu nie widziałam. Bandaże, które przywiozłyśmy z Polski skończyły się po tygodniu. Niestety tutejsze bandaże i gazy są dużo gorsze niż nasze.

 

Poniżej na zdjęciach brama do ośrodka Sióstr Matki Teresy. Osoby oczekujące przed bramą na wejście do ośrodka. Dalej – dzieci podczas zajęć.

Po pracy spędzamy czas z maluchami, gramy w piłkę nożną lub siatkówkę z mężczyznami. Na obiad jemy zazwyczaj to, co jest przygotowywane w tutejszej kuchni, zazwyczaj są to ziemniaki, makaron i tutejsza potrawa injera.

Są dni kiedy brakuje prądu i wody w kranie, ale jesteśmy na to przygotowane, kiedy jest woda napełniamy nią beczkę, żeby nigdy nam jej nie zabrakło.

W pierwszą niedzielę pobytu Siostry zabrały nas na mszę do pobliskiego kościoła. Msza była piękna, były śpiewy i tańce. Po mszy wszyscy uczestnicy dostali jedzenie.

 

W sobotę 30 marca zaprosiła nas do siebie Siostra Kamila FMM, która jest Polką od wielu lat mieszkającą w Etiopii. Pokazała nam Bushulo Mother and Child Health Specialty Center, w którym pracuje jako położna. Następnie odwiedziłyśmy pustelnię Getsemani, która mieści się nad samym jeziorem.

Ostatnie dni spędziłyśmy na pakowaniu paczek, w których mieściły się mąka fasola i olej. Było ich aż 600. Dziś wraz z siostrami udałyśmy się do wioski oddalonej około 40 kilometrów, aby rozdać to najuboższym.

Zdjęcie Kościoła, w którym byłyśmy na Mszy św.

w pierwszą niedzielę naszego pobytu w Awassie.

Jutro, tj. 5 kwietnia, w regionie Sidama jest sylwester, tutejsi mieszkańcy świętują go dwa dni. Dzisiaj przyjaciel sióstr zabrał nas, abyśmy wybrały tradycyjne ubrania na jutrzejszy dzień. Jesteśmy bardzo ciekawe jak świętują go mieszkance Hawassy. Właśnie jestem  w tradycyjnym etiopskim stroju sylwestrowym. I ostatnie zdjęcia z Hawassy…

 

 

17 kwietnia Gosia i Ola lokalnymi liniami przemieściły się z Hawassy do Addis Abeby, pozostając do wyjazdu z Etiopii w ośrodku sióstr Misjonarek Miłości. Natomiast s. Janina Jenda, Franciszkanka Misjonarka Maryi, która od wielu lat pracuje w Etiopii, pokazała im niektóre miejsca w stolicy. Tak więc nasze wolontariuszki Salvatti.pl Ola i Gosia szczęśliwie zakończyły swą misję w Etiopii, 21 kwietnia 2024 r. lądując na Okęciu w Warszawie. 

 

Przesyłamy Wam jeszcze kilka zdjęć z Addis Abeby.

Aleksandra Woronowicz, Małgorzata Kleszcz

 

 

 

 

 

Rwanda – Kigali

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

MISJA W PALLOTTI PRESS

14.02. – 24.03. 2024

Wiesława i Adam Niściór

 

 

 

 

Po dwudziestu godzinach podroży, trzech samolotach, dwóch przesiadkach, wreszcie dotarliśmy do znanego nam tylko z opowiadań kontynentu – tajemniczej Afryki.
Zostaliśmy odebrani przez sympatycznego księdza Jean Paula i przywiezieni do Pallotti Press, miejsca naszego teraźniejszego zamieszkania.

 

 

 

 

Jak zdążyliśmy się zorientować, na terenie, gdzie mieszkamy są dwie wspólnoty: wspólnota parafialna z kościołem i dom prowincjalny i Pallotti Press – drukarnia, gdzie jemy posiłki. Cały kompleks bardzo zazieleniony ma na swym terenie również kaplicę, bar otwarty dla wszystkich i hotel – gdzie mieszkamy. Wszyscy witali się z nami bardzo radośnie. Dostaliśmy piękny pokój, którego okna wychodzą na ogród, a rano obudził nas śpiew ptaków. Dostaliśmy smaczne śniadanie, pyszny obiad. Na razie Afryka wygląda mało afrykańsko;-0, nie tak jak z naszych wyobrażeń. Myśleliśmy, że zaczniemy tu wielki post, ale jak dziś słyszymy w pierwszym czytaniu, nie na takim poście zależy Panu Bogu – i tak Słowo realizuje się w życiu.

Dziś był dzień zwiedzania. Ksiądz Jean Paul pokazał nam drukarnię Pallotti Press. Mogliśmy zobaczyć jak w czarodziejski sposób myśli pojawiają się na papierze. Poznaliśmy historię produkcji „Kinyamateki” i „Hobe”.

Odwiedziliśmy przedszkole, gdzie pracują siostry Pallotynki i chwilę bawiliśmy się z dziećmi na placu zabaw. Prawie każdy chciał dotknąć „białasa”, jego włosów, uściskać go, pogłaskać po głowie, a byli i odważniejsi, którzy chcieli zabrać okulary, czy zajrzeć do torebki w poszukiwaniu jakiś prezencików.

Wreszcie był też sprawdzian dla nas. Byliśmy na lekcji i braliśmy udział w prezentacji uczniów, po angielsku i francusku. Sami też zaprezentowaliśmy się, nie wiem czy tak dobrym angielskim, ale tym razem było bez przygotowań. Dzieciaki zadziwiły nas otwartością, przyjaznym stylem i uśmiechem. Edukacja jest tu na wysokim poziomie. Pięciolatki uczą się angielskiego i francuskiego, a ich rodzimy język to kinyarwanda.

18.02.24.

 

Jak na razie poznajemy Afrykę z jej bogactwami, jej życzliwość i wielką radość. Mieszkamy w ładnym zielonym zakątku, wśród wielu roślinności, palm i śpiewu ptaków.
Jesteśmy mile goszczeni, smakujemy przepyszne jedzenie o niespotykanych w Polsce smakach.

Próbujemy owoców, które tylko wyglądem przypominają nasze z supermarketów czy targów. Mango, marakuja, a nawet banany smakują tu zupełnie inaczej. Może po afrykańsku. Chciałoby się powiedzieć, że smakami wymieniliśmy się z misjonarzami. Jednak to my korzystamy z ich gościnności i dobrego serca.

Przywieźliśmy im tylko, jako drobny prezencik, jabłka, ptasie mleczko i suchą kiełbasę krakowską. Podobno takich rzeczy w Afryce trudno znaleźć. Wyglądało na to, że podniebienia naszych gospodarzy były również usatysfakcjonowane. Dla nich to też były nowe doświadczenia smakowe.

 

 

 

 

 

Dziś niedziela – Dzień Pański. Było nam dane przeżywać Eucharystię w języku kinyarwanda, w tutejszej Parafii razem z Rwandyjczykami. Nikt się nie spieszył, nie zerkał na zegarek, a czas płynął…i po dwóch godzinach otrzymaliśmy błogosławieństwo. Cały Kościół był pełen kolorowo ubranych ludzi, radośnie śpiewających pieśni, których melodia wpadała nie tylko do ucha, ale tworzyła modlitewną atmosferę, a niektórym nawet wywoływała gęsią skórkę na rękach. Zostaliśmy przywitani jako wolontariusze z Polski oklaskami i miłymi uśmiechami. Oczywiście nie obyło się również bez uścisków ręki i przytulasów. Parafianie byli bardzo otwarci i przyjaźni dla nas, szczególnie ci młodsi. Bycie jednymi białasami w dużej społeczności to dziwne doświadczenie.

 

25.02.24.

Tak minęło półtora tygodnia od czasu, gdy wylądowaliśmy na tym pełnym kontrastu kontynencie.
Zdążyliśmy zauważyć, że miejsce, gdzie mieszkamy, jest naprawdę oazą w tej stolicy. Zmieniliśmy pokój, mieszkamy na drugim piętrze i teraz rano można obserwować, które ptaki budzą nas swym śpiewem.

Tydzień upłynął pod hasłem pracy w drukarni. To dobry czas. Poznajemy ludzi, historie ich życia i realia życia w Rwandzie. Widzimy ich mentalność, inne podejście do problemów, inne priorytety. Nawzajem dziwimy się, że coś jest normalne, powszechne. Wzbogacamy się swoimi kulturami. Dla nich to chyba ważne, że jesteśmy wśród nich, siedzimy obok, przekładamy razem kartki, lepimy okładki do książki. Na pytanie Adama „Co można zrobić, by pracowało się im lepiej, co można usprawnić? Usłyszeliśmy, że nic (a trzeba dodać, że my zmienilibyśmy tam prawie wszystko), to że siedzę obok, to jest równouprawnienie, usłyszeliśmy. Jak zwykle nawet w Afryce udało nam się być „mistrzami dobrego pierwszego wrażenia”. Ludzie obdarzają nas niezwykłą życzliwością, troską, przyjaźnią. Są bardzo otwarci. Mamy ustalony plan dnia. Pobudka, Msza św. lub modlitwa poranna w kaplicy, która jest po drodze do naszego miejsca posiłków, śniadanie i praca. Pracujemy od ok 8.00 do 17.00 z przerwą na lunch o 12.30 do 13.00. O 19.00 jemy dinner. I tak mijał dzień za dniem w tym tygodniu. Ja brałam udział w powstawaniu książek, informatorów, a Adam reperując, co się da.

 

Wczoraj mieliśmy spotkanie „na szczycie” z Księdzem Prowincjałem. Podzieliliśmy się naszymi pomysłami na współpracę przy Hobe i wydaje się, że zostały przyjęte bardzo entuzjastycznie. Plan i pomysły są, a co z nich wyrośnie w rękach Pana. Wydaje się, że w przyszłym tygodniu pójdziemy do szkoły, by próbować czy nasze pomysły dostosują się do realiów prawdziwego życia w Rwandzie. Daj Boże, by coś się udało nam zrobić dobrego dla tych najmłodszych.

 

Wczoraj mieliśmy też czas zwiedzania centrum, sklepów i największego targu w Kibironho. Pojechaliśmy tam taksówkami. To najpopularniejszy środek lokomocji w Kigali i dla nas koszt to niecały dolar.

Dziś planujemy uczestniczyć w Mszy św. w języku suahili i zwiedzić pobliski park, który jest podobno oazą ptaków.

 

 

 

 

w centrum Kigali.

W sklepie.

Na targu.

 

 

 

 

Na targu, w centrum i ptak w naszym w ogrodzie.

 

 

 

 

29.02.2024

 

Wczoraj udało nam się iść na prawdziwy lekcyjny dzień do placówki Sióstr Pallotynek – G. S ST Vincent Pallotti mieszczącej się w Gikondo, jakby dzielnicy Kigali. Są tu trzy grupy przedszkolne i dwie szkolne. Dzieci są niezwykle otwarte, radosne i ciekawe białego człowieka. Dotykają skóry rąk, włosów, ściągają okulary przeciw słoneczne. Podchodzą, witają się, przytulają. Szkoła wydaje się być naprawdę na niezłym poziomie. Wszyscy uczniowie, w zależności od grupy do jakiej należą, mają swoje mundurki. Każdy oddział innego koloru. Proste koszulki z odpowiednim mottem. Pierwszaki „ Discipline, Amour, Intelligence”. W szkole uczą się francuskiego, kinyarwanda, suahili i angielskiego, chociaż nie mają książek, kolorowych przyborów i kreatywnych pomocy do nauczania. Sale są skromnie wyposażone. Dzieci uczą się od 8.00 do 13.00 – młodsze, a do 14.00 starsze. Między lekcjami mają przerwy: na śniadanie, a także na zabawę w ogrodzie, czy na placu zabaw.

Raz w tygodniu, właśnie w środę, jest specjalny czas „Club”. Byliśmy uczestnikami dobrej zabawy przy muzyce. Byłam pod wrażeniem otwartości nauczycieli i takiej integracji. Dwie godziny radosnego bycia razem. Dołożyliśmy swoją cegiełkę, a właściwie to powinnam napisać naszą wspólną cegiełkę, bo właśnie Wy dawaliście swoje pieniądze, byśmy mogli zakupić, wczoraj przez nas, używaną Chustę Klanzy. Dziękujemy za Wasz udział w naszym pobycie tutaj. Wiele entuzjazmu wzbudziło wielość kolorów. Pompowaliśmy balony, które dostaliśmy od Wydawnictwa „Promyczek”, za które również dziękujemy. Chyba się wszystkim ten czas bardzo podobał.

Dziś byłam w dwóch grupach przedszkolnych. Z jedną utrwalaliśmy angielskie nazwy kolorów, korzystając również z chusty i używaliśmy też kolorowych balonów, a z drugą kolorowaliśmy kwiatka, by potem utrwalać, jakże trudną umiejętność, posługiwania się nożyczkami. Starszaki wykonywały symboliczny koszyczek wielkanocny. Każdy chciał być zauważony „Maja, look at me” słyszałam nieustannie. Bardzo to było miłe. Wspaniale, że dzięki Wam mamy swoje kolorowe kredki, temperówki, klej, nożyczki. Na koniec zrobiliśmy wystawę z naszych prac.

A Adam? Co może robić Adam? Pracował trochę z dzieciakami oczywiście, ale potem reperował drzwi, zorganizował wymianę szyby w oknie i spawanie pękniętej huśtawki oraz przygotowywał się do jutrzejszego reperowania szafek. To był bardzo miły i pracowity dzień.

 

7.03.2024

 

Korzystając z dobroci polskich pielgrzymów, którzy przyjechali na zwiedzanie Rwandy, zabraliśmy się z nimi do Kibeho, miejsca objawień Maryi. Wyjechaliśmy dziś i plan jest taki, by wrócić w poniedziałek wieczorem do naszej pracy. Nowe doświadczenie. Możemy zwiedzać inną Rwandę – kraj tysiąca wzgórz. Poniżej plantacje trzciny cukrowej i pola ryżowe.

Zwiedziliśmy Rubare miejsce, gdzie w 1990 r. był Papież Jan Paweł II i ufundował sierociniec dla dzieci, żeby kilka lat później został on zamknięty przez prezydenta Rwandy. Dlaczego? Sierot i dzieci ulicy jest tutaj wiele, ale jakoś nie mogą być oficjalnie zauważone. Budynki zostały zamienione na szkołę i miejsca, gdzie dzieci mogą przychodzić w weekendy.

 

Byliśmy w Ruhango – Sanktuarium Miłosierdzia Bożego, właśnie w dzień, gdzie Ewangelia jest o Marnotrawnym synu lub dla innych o Miłosiernym Ojcu, a podobno trzeci jej tytuł to „Przeoczony ojciec” – bardzo ciekawa interpretacja.

Kwiaty z ogrodu w Ruhango. Po prawej: strelicja królewska, wersja biała.

 

Dalej Nyanza i zamki królewskie. Kolejno: zamek, palenisko i wejście do sypialni. A potem Królewska Krowa…

 

W Kibeho mamy bardzo owocny czas. Modlitwy, słuchania historii, spędzania go z wizjonerką, bycia z ludźmi. Kibeho jest wioską pięknie położoną – 162 km od Kigali, ale jedzie się tam 4 godziny po Rwandyjskich drogach. Maryja po raz pierwszy ukazała się tutaj w 28.11.1981 r. jednej uczennicy szkoły średniej Alphonsine Mumureke, przedstawiając się jako „Matka Słowa”. Dwa i pół miesiąca potem pokazywała się kolejnym dwom uczennicom tej samej szkoły – Natalie Mukamazimpaka i Marie Claire Mukangango. Za czas zakończenia objawień uznaje się dzień 28.11.1989.
Przesłanie objawień zawarte zostało w 10 punktach.

W Kibeho jest też ośrodek dla niewidomych, prowadzony przez Siostry Franciszkanki, te same co w Laskach. Zresztą sam ośrodek jest zbudowany z funduszy Polaków za czasów Lecha Kaczyńskiego, na podobieństwo naszego ośrodka. Mieszka tam 140 dzieciaków nie tylko z Rwandy. Kilkoro dzieci jest z Ugandy i Tanzanii. Ośrodek jest prowadzony bardzo profesjonalnie. Dzieci uczą się bardzo dużo i uzyskują bardzo wysokie wyniki. Siostry mówią, że uczniowie chcą się uczyć ile im sił starcza, nie trzeba ich do nauki zachęcać. Dzieci mają miejsce do mieszkania, dostają posiłki i zdobywają edukację. Jeżdżą do domu na święta i wakacje i… nie zawsze jest to miły czas. Często wracają głodne i brudne.
Spotkanie w ośrodku było bardzo, bardzo wzruszające. Podziwialiśmy ciężką pracę sióstr i oglądaliśmy dzieci w trakcie ich nauki. Siostry oczywiście utrzymują się głównie dzięki ofiarności ludzi i to głównie z Polski. Dotacje od Państwa są zbyt małe, by prowadzić taką szkołę dla niewidomych. Utrzymanie takiego ucznia to ok. 2 000 zł rocznie. Można takie dziecko sponsorować poprzez adopcję serca. W tym ośrodku, tuż przed naszym przyjazdem był nasz Prezydent ze swoją żoną. O tej wizycie mówią nawet dzieci w przedszkolu. Wszyscy są pod ogromnym wrażeniem jego postawy. Każdy nam o tej wizycie opowiada. Ośrodek, od Pary Prezydenckiej, dostał maszynę do drukowania brajlem. Dzięki temu dzieciaki będą mogli czytać książki, które w Rwandzie są bardzo drogie. Wszyscy są bardzo szczęśliwi z tego podarunku. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem prowadzenia tego ośrodka, wielkiego zaangażowania sióstr, ich radości, ale też z entuzjazmu dzieciaków. Widzieliśmy jak się uczą, grają w piłkę, śpiewają. To było bardzo przejmujące miejsce.

 

We wtorek powrót do szkoły, naszej nowej pracy. Pokazywaliśmy dzieciakom prezentację o Polsce i naszych uczniach. Ileż było entuzjazmu na widok naszej jesieni, czy zimy. Przed wyjazdem Ania moja przyjaciółka – nauczycielka ze szkoły w Magdalence, zorganizowała w dzień św. Walentego akcję „Serce dla Rwandy”. Dzieciaki kupowały przygotowaną galaretkę i w ten sposób zbierały pieniądze dla naszych Rwandyjczyków. Ania wykazała się wielkim zaangangażowaniem, pomysłowością i zaradnością. Nauczyciel z pasją. Aniu dzięki za Twoją inicjatywę! Bez proszenia, nagabywania… Sama z Siebie. Trochę tam jakby to była jej Misja, jakby była tu z nami. Pokazywaliśmy naszym dzieciom te zdjęcia. (Nasze to teraz Rwandyjskie). Za te pieniądze na razie kupiliśmy piłki, których w szkole nie ma, bo są za drogie. W ogrodzie stoją dwie bramki, ale nie wykorzystywane. Może teraz? Na wszystkie nowości dzieci reagują WOW… Wielkie dzięki uczniom z Magdalenki!

Polscy uczniowie przygotowali również dla swoich Afrykańskich kolegów listy które zostały przez nas przekazane. Ileż było radości. Dzieci ściskały te listy, były wdzięczne. Podziwiały swoich nowych kolegów.

Dziś odbyło się nasze spotkanie on line. Plan był taki, że połączymy się na timsach. Nasze dzieciaki zatańczą swój tradycyjny taniec i zaśpiewają piosenkę. Uczniowie z Magdalenki zagrają i zaśpiewają. Nie było łatwo… dzieli nas ponad 10 tys. kilometrów, 124 godz. ciągłej jazdy samochodem, 76 dni na piechotę. Połączenie między Afryką i Europą, delikatnie mówiąc nie należało do najłatwiejszych. Nasze dzieci były super przygotowane, chociaż to naprawdę zupełnie inna kultura. Dziewczyny tańczą taniec królewskich krów, jak one wyglądają widzieliście wcześniej, a chłopaki wojowników. Niesamowite. Wyobrażacie sobie, by powiedzieć Europejce, by uczyła się tańca królewskiej krowy? Nie słyszeliśmy grania polskich uczniów, ale cóż. Może uda się innym razem, a może uda się posłuchać nagrania. Tak czy inaczej pierwsza próba poznania się już za nami. Nasze dzieci były pełne entuzjazmu, z wielką ciekawością wpatrzone były w ekran, gdzie mogły zobaczyć inny kontynent. Nauka tego tańca nie należy do najłatwiejszych.

16.03.2024

Trudno w to uwierzyć, ale właśnie szybkimi krokami zbliżamy się do dnia naszego odjazdu. Zaczynamy pakowanie, kończymy nasze działania. Czas płynie bardzo szybko i chociaż oczywiste tęsknimy do domu, to trudno w to uwierzyć, że jesteśmy tu już pięć tygodni. Każdy dzień jest zapełniony podobnymi czynnościami. Wstajemy, jesteśmy w kaplicy, jemy śniadanie, idziemy do szkoły, wracamy na obiad, przygotowujemy się do kolejnego dnia.
Adam głównie zajmuje się jakimiś reperacjami i bawi się z dzieciakami. Praca z pomocnikami to jest atrakcja!

Natomiast ja oswajam dzieci z kredkami, nożyczkami, klejem. Wykonujemy jakieś prace plastyczne, w których najważniejszą rzeczą jest zauważenie starań, zmagań z trudną czynnością wycinania czy dokładnego malowania. Każdy chce być zauważony, doceniony, pochwalony.

Oczywiście między pracą jest też zabawa.

W weekend dalsza część poznawania Rwandy, kraju tysiąca wzgórz, niesamowitych krajobrazów, czerwonej ziemi i wielkich kontrastów. Brat Zdzisław zabrał nas na północ, byśmy mogli podziwiać piękny krajobraz wulkanów i Jezioro Kiwu. Droga długa, chociaż w kilometrach niewiele. Krajobraz bardzo się zmienia. Bogactwo przeplata się z biedotą. Owoce ananasów, bananowce, drzewa kawowe.

Po drodze zwiedzamy niesamowicie piękne miejsce na wyciszenie, rekolekcje czy zwykły odpoczynek. U Sióstr Ogniska Miłości Ruhondo Remera.

Napotkani przechodnie.

Wulkany. Cel każdej podróży. Przepiękne krajobrazy.

Nocleg w Kinoni, Parafii Pallotyńskiej. To nieco inny krajobraz. Chodzimy po okolicy i widzimy tu ludzką biedę. Szkoła, ośrodek zdrowia.

Wracając jedziemy jeszcze nad jezioro Kivu i podziwiamy przepiękny krajobraz. Dziękujemy za troskę o nas byśmy mogli zobaczyć różnorodność tego kraju.

Zbliżając się do końca naszego pobytu, po woli oddaję ostatnie przywiezione z Polski rzeczy i widzę potrzebę opowiedzenia nauczycielom o sposobach korzystania z nich, szczególnie z gier. Mówię im, że jak chcą możemy się spotkać w dogodnym dla nich czasie i mogę im pokazać znane mi zabawy z chustą Klanzy, czy z przywiezioną grą Dooble – dar od Ani. Spotykam się z przyjęciem mojej propozycji i w piątek po lekcjach z dziećmi, spotykamy się na mini „szkoleniu dla nauczycieli”. Bardzo owocne spotkanie. „Zamieniłam wszystkich w dzieci” i razem poznawaliśmy nowe zabawy czy utrwalaliśmy te, które już wcześniej zostały pokazane dzieciom. Przyznam, że nauczyciele z łatwością wcielili się w nowe role i pełni zaangażowania uczestniczyli we wszystkich proponowanych przeze mnie aktywnościach. Czas pełen radości i zabawy. Mam nadzieję jednak, że to był czas prawdziwego instruktażu, który przełoży się na zabawę z dziećmi.

24.03.224

 

 

I tak dożyliśmy dnia naszego wyjazdu. Ostanie trzy dni były czasem podsumowań, ładnie mówiąc ewaluacji, podziękowań i pożegnań, które nie były łatwe oczywiście. Ostatni dzień w szkole, ostatni spacer, ostatnia kolacja, czeka nas jeszcze ostatnia Eucharystia i podróż do domu – z nadzieją i wiarą, że nie ostatnia. Dziś będziemy razem przeżywać Niedzielę Palmową. Mamy już swoje gałązki prosto z ogródka.

 

Ostatnie zdjęcia oczywiście. Tyle dobrych i miłych słów usłyszeliśmy. I jak na „beksę” przystało nie zabrakło też wylanych łez. Oczywiście przychodzą pytania o to jaki był ten czas. Długi, a jednak tak krótki. Ile zrobiliśmy, a ile można było zrobić? Jak zrealizowaliśmy plan? Ale jaki był prawdziwy plan do zrealizowania? Przypominają mi się słowa piosenki bardzo aktualne dziś dla nas:

 

„Jaki był ten dzień, co darował, co wziął.
Czy mnie wyniósł pod niebo czy rzucił na dno.
Jaki był ten dzień czy coś zmienił czy nie.
Czy był tylko nadzieją na dobre i złe”

 

 

Tak myślimy, że może po powrocie ułożą się w nas wrażenia i łatwiej nam będzie spojrzeć na ten wypełniony samymi nowościami czas. Mamy nadzieję, że byliśmy raczej pomocnikami niż „psujami” Pana Boga. Spotkaliśmy tu wielu wspaniałych ludzi, ich życzliwość, troskę, otwartość. Widzieliśmy piękny kraj tysiąca wzgórz, czerwonej ziemi, a także kraj ogromnych kontrastów i całkiem innej kultury.
Mamy nadzieję, że po powrocie i okrzepnięciu z wrażeń, zorganizujemy czas, by się spotkać i jeśli komuś było mało opowieści, jeśli będziecie mieli pytania co do tej dalekiej Afryki, to będziemy się z Wami dzielić tym, co mamy.
Dziękujemy Wam za pamięć, za modlitwę, troskę, słowa wsparcia i pociechy. Bez Was nie byłoby nam tak łatwo.

A przed nami czas podróży. Plan jest taki, że wylatujemy z Kigali o 15.50, a w Polsce mamy być o 9.30 w poniedziałek 25 marca 2024. Nasze podróżowanie na afrykańską ziemię, które rozpoczęło się w środę popielcową, dobiegło końca wraz z końcem Wielkiego Postu. Jesteśmy wdzięczni za wszystko, co zostało nam tu dane.

 

Wiesia i Adam