Spis treści :

 

 

 

Tam, gdzie rodzi się nadzieja – opowieść z serca KeniiKatarzyna Pytlarz, Iwona Ziarniecka, Małgorzata Walkowicz

Misja pełna radościMonika Huk, Małgorzata Bentkowska

Mała brama do wielkich marzeń Renata Łęcka, Nadia Wieczorek

Nad rzekami Babilonu – Bóg sam wybrał czasIzabela Czekaj, Renata Janczarska, Ewa Marcinkowska

Codzienność na Kubie: między kartką a wynalazkiemDariusz Świerk

Tam, gdzie nic nie jest pewne – wolontariat wśród wzgórz NagalanduRozalia Goleń, Ania Wasilewska, Amadeusz Kiedrowski

Pod tym samym słońcem – wolontariat w TanzaniiAndrzej Kortas, Paweł Napora

Moja GalileaTadeusz Kołodziejek

………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………

Kenia

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

1 września do 30 września 2025

Katarzyna Pytlarz, Iwona Ziarniecka, Małgorzata Walkowicz

 

Tam, gdzie rodzi się nadzieja – opowieść z serca Kenii

Zaczęło się od prostego marzenia, by dać dziewczętom z Upendo coś więcej niż wsparcie na chwilę. Chciałyśmy podarować im narzędzie do prawdziwej zmiany. Kiedy uruchomiłyśmy zbiórkę na stworzenie profesjonalnej pracowni krawieckiej w CDM Upendo Children’s Home, wiedziałyśmy jedno: jeśli uda nam się zebrać środki, powstanie miejsce, które dziewczynkom otworzy drogę do niezależności, zawodu i poczucia, że mogą same stanąć na własnych nogach.

W opisie zbiórki opowiadałyśmy o Helen, Melissie i Dorze, młodych Kenijkach, które mimo trudnej przeszłości miały w sobie ogromny potencjał twórczy i determinację, której nie sposób było nie zauważyć. Prosiłyśmy o wsparcie na maszyny do szycia, materiały, stoły, narzędzia i transport, tłumacząc, że każda złotówka to cegiełka do zbudowania przestrzeni, w której dziewczęta będą mogły nie tylko uczyć się zawodu, ale też odzyskiwać poczucie własnej wartości. Naszym planem było wyposażyć pracownię, poprowadzić szkolenia, zorganizować warsztaty i stworzyć fundament pod regularną naukę, która da dziewczętom realne szanse na przyszłość.

Każdy dzień trwania zbiórki przybliżał nas do celu, a świadomość, że tak wiele osób uwierzyło w tę misyjną inicjatywę, dodawała nam odwagi. Wraz z kolejnymi wpłatami rosło nie tylko wyposażenie w naszej wirtualnej pracowni, rosło także nasze przekonanie, że naprawdę możemy odmienić czyjeś życie.

I tak, gdy wszystko było już dopięte, walizki spakowane, a projekt skrupulatnie zaplanowany, nadszedł ten dzień. 1 września wyruszyłyśmy w drogę, my, Iwona, Kasia i Małgosia, wolontariuszki Fundacji Salvatti.pl, by w Kenii zrealizować to, co wspólnie ze wszystkimi darczyńcami zaczęłyśmy budować wiele tygodni wcześniej.

To był początek misji, która miała zamienić nici nadziei w konkretny, realny kształt. Tu zaczyna się nasza historia.

 

Wszystko poszło gładko na lotnisku. Trochę się bałyśmy, bo przewoziłyśmy sto kilogramów różnych rzeczy dla dziewcząt i wiedziałyśmy, że czasem robią przy tym problemy, ale tym razem nie było żadnych komplikacji.

Po przylocie Agnieszka, nasza misjonarka z Polski, i ksiądz Charles odebrali nas i od razu ruszyliśmy w drogę z lotniska w stolicy Kenii do Domu Dziecka Upendo. Droga zajęła około siedemdziesięciu kilometrów. Dla porządku mamy tylko godzinę różnicy czasowej z Polską.

 

Na miejscu powitanie było miłe i serdeczne. Dziewczęta przygotowały tradycyjne przebrania i ubrano nas w lokalne stroje. Był też tort, tak w Upendo witają gości. Dziewczynki zatańczyły swoje lokalne tańce Kikuju, co było pięknym sposobem na przywitanie nas w ich społeczności. Od razu poczułyśmy przyjazną atmosferę i komfort bycia w tym miejscu, które przez następne tygodnie miało stać się naszym drugim domem.Upendo w języku suahili to miłość.

 

W Domu Dziecka obecnie przebywa dwadzieścia dziewczynek, a kolejne dwadzieścia mieszka w rodzinach zastępczych. Placówka cały czas wspiera również ich rodziny. Dziewczynki, z którymi pracujemy, są wyjątkowe i widać to na zdjęciach. Niestety każda z nich ma trudną i bolesną historię. Niektóre doświadczyły przemocy fizycznej i psychicznej, wykorzystywania lub porzucenia. Trudno było słuchać o tym wszystkim i trudno to sobie wyobrazić, ale jednocześnie pokazało nam, jak bardzo potrzebują wsparcia i troski.

 

Codziennie rano uczestniczymy we mszy świętej odprawianej w języku suahili.  Pracujemy wśród plemienia Kikuju, które jest najliczniejszą grupą etniczną w Kenii. Misjonarka Agnieszka, oprócz prowadzenia Domu Dziecka Upendo, wspiera także lokalną społeczność. W regionie panuje duża bieda, a sytuacja kobiet jest szczególnie trudna. Wiele z nich nie ma stałej pracy ani źródła dochodu. Brak możliwości zatrudnienia oraz ograniczony dostęp do edukacji sprawiają, że codzienne życie bywa bardzo ciężkie. Agnieszka opłaca edukację wielu dzieciom, dając im szansę na lepszą przyszłość,  zawozi też paczki żywnościowe do ubogich rodzin. W paczkach jest zwykle fasola, kukurydza, cukier i mąka kukurydziana na ugali. Takie paczki rodziny otrzymują raz w miesiącu, a bez nich często nie miałyby co jeść. Dzieci oprócz żywności dostają też słodycze, zabawki i ubrania.

 

Kolejny pracowity dzień się szykuje, a moja towarzyszka Iwonka poważnie się rozchorowała. W nocy miała gorączkę, kaszel i brak apetytu. Wzięła antybiotyk, ale wciąż jest bardzo słaba, bolą ją kości i ma zawroty głowy. Odpoczywa i śpi, a my czekamy, czy leczenie przyniesie poprawę. Jeśli nie, będziemy musiały szukać dalszej pomocy medycznej. Nie dla każdego zmiana klimatu i warunków jest łatwa. Ja czuję się dobrze, więc sama wspieram misjonarkę Agnieszkę również poza domem dziecka. Dziś miałyśmy spotkanie w szkole, w której pomagamy dzieciom spoza Upendo. Ich mama je zaniedbuje, dziewczynki często są głodne i brudne. Dom dziecka opłaca im edukację i regularnie sprawdza sytuację w domu. Mamy pojechać do nich jeszcze raz, z kontrolą i jedzeniem.

Agnieszka zabrała mnie też do slumsów w Nairobi. To miejsce, w którym pomaga kilku rodzinom. Myślałam, że kiedy na swoim wolontariacie w Tanzanii widziałam życie Masajów w tradycyjnej chacie z gliny, krowiego nawozu i gałęzi, bez wody, prądu i z klepiskiem zamiast podłogi, niewiele będzie mnie już w stanie zaskoczyć. Myliłam się. To, w jakich warunkach żyją tu ludzie i dzieci, trudno opisać słowami.

Slumsy w Nairobi to jedne z największych w Afryce i mieszka tam kilkaset tysięcy osób. Warunki życia są bardzo trudne: brak bieżącej wody, kanalizacji i dostępu do opieki zdrowotnej. Domy powstają z blachy, drewna i wszystkiego, co tanie i dostępne. Mimo biedy życie społeczne i gospodarcze jakoś tam funkcjonuje. Są małe sklepy, szkoły i różne lokalne inicjatywy. Organizacje oraz władze próbują poprawiać sytuację, ale problemy przeludnienia i ubóstwa pozostają ogromne.

Jedną z rodzin, które odwiedziłyśmy, była mama z trzema córkami. Dziewczynki od razu wybiegły nam na spotkanie i cieszyły się z absolutnie wszystkiego. Dostały ubrania, słodycze i pluszaki. Świnka Peppa, którą ktoś z Polski dorzucił nam do bagażu, zrobiła prawdziwą furorę. W takich miejscach małe rzeczy stają się wielką radością. Agnieszka opłaca dziewczynkom edukację, bo są bardzo zdolne i pełne potencjału, tylko warunki, w których żyją, nie dają im żadnych szans bez czyjejś pomocy. Miejsce, które odwiedziłyśmy, nie ma prądu. W środku musiałam świecić latarką. Jest tak ciasno, że rodzina trzyma wszystkie rzeczy na łóżkach albo powieszone pod sufitem. Tuż za progiem zaczyna się rynsztok, do którego dziewczynki wybiegły bawić się otrzymanymi zabawkami, bo nie mają innego podwórka. To spotkanie zostanie we mnie na długo. Człowiek słyszy o takich miejscach i ogląda zdjęcia, ale dopiero kiedy znajdzie się tam naprawdę, widzi, czym jest bieda, której nie da się porównać z niczym, co znamy.

 

Wejście do slumsów

 

W kolejnych dniach naszego pobytu udało się nam częściowo zrealizować projekt z którym przyjechałyśmy. Udało nam się kupić część maszyn i wyposażenia do przyszłej pracowni. Był to dla mnie dość wymagający moment, bo to ja musiałam zdecydować, jaki sprzęt wybierzemy, a tutaj jest zaskakująco duży wybór. Nie spodziewałam się, że sprowadzane z Chin maszyny będą naprawdę dobrej jakości.

Kupiłyśmy też materiały, nici, żelazka, profesjonalne nożyce do krojenia oraz wszystkie potrzebne dodatki i przybory do szycia. Przeszłam profesjonalne szkolenie z obsługi nowych maszyn i mogłyśmy je przywieźć do Upendo. Radość była ogromna. Dzieci pomagały rozpakowywać samochód i widać było, jak bardzo je to cieszy. Mam poczucie, że wybrałyśmy sprzęt, który naprawdę posłuży im przez długi czas.

Każdy kolejny zakup przybliżał nas do momentu, na który czekałyśmy od początku – stworzenia miejsca, w którym dziewczyny naprawdę będą mogły uczyć się zawodu.

 

Dziękuję  w tym miejscu wszystkim, którzy obdarzyli nas zaufaniem i wsparli  ten projekt. To ogromnie ważne, żeby kobiety w Kenii miały możliwość zdobycia zawodu. Kiedy patrzę na to, jak wygląda życie kobiet bez pracy, widzę, jak wiele może zmienić jedna konkretna umiejętność i szansa na samodzielny zarobek.

Gdy wszystko było już na miejscu, zaczęłyśmy zajęcia.  Uczę dziewczęta nowych krojów. Nie szyjemy skomplikowanych rzeczy tzn. ubrań, bo mają klientów tylko na drobne rzeczy różne torby, fartuszki, poszewki, kosmetyczki, plecaki, worki i inne drobiazgi. Uczymy się też łączyć różne kolory i materiały razem.

Materiały afrykańskie wyróżniają się niezwykle żywymi barwami i bogactwem wzorów. Dominują na nich intensywne kolory – czerwienie, żółcie, zielenie, błękity i pomarańcze, często zestawione kontrastowo. Wzory są zwykle geometryczne, roślinne albo symboliczne,  każdy motyw może mieć znaczenie związane z tradycją, historią lub wierzeniami danej społeczności.

My kupiłyśmy materiał  „kitenge”. Kitenge to tradycyjna afrykańska tkanina bawełniana, bardzo popularna w krajach  Afryki Wschodniej i Środkowej (m.in. Tanzania, Kenia, Uganda, Malawi, Zambia).

U nas dni mijają bardzo szybko, bo dużo się dzieje. Jest mnóstwo spraw do załatwienia i wiele zadań do wykonania. Wciąż zastanawiam się, jak Agnieszka radzi sobie tutaj sama. My jesteśmy tu tylko na chwilę, pomagamy i wracamy, a misjonarze, którzy oddali całe swoje życie, talenty, czas i serce najbardziej potrzebującym w krajach misyjnych, są naprawdę niesamowici. Potrzebują jednak naszego wsparcia, dlatego proszę Was o modlitwę za nich. Nie jest łatwo być misjonarzem, bo trudności i wyzwań każdego dnia jest bardzo dużo.

U nas na wsi w zeszłym tygodniu dwie biedne mamy urodziły dzieci, Agnes i Stanleya. Trzeba było pomóc im w zorganizowaniu wszystkiego, czego maluszki potrzebują. Jestem zaskoczona, bo kiedy dzieci rodzą się tutaj, ich skóra jest bardzo jasna. Dopytałam więc, o co chodzi. Okazuje się, że dzieci w Kenii, podobnie jak w wielu krajach Afryki, rodzą się jaśniejsze, a ich skóra z czasem ciemnieje. Nie chodzi o to, że rodzą się „białe”, tylko o to, że skóra noworodka początkowo ma mniej widocznej melaniny, czyli barwnika odpowiedzialnego za kolor skóry, włosów i oczu.

Dlaczego tak się dzieje?
W życiu płodowym melanocyty, czyli komórki produkujące melaninę, nie pracują jeszcze pełną parą. Po urodzeniu, w ciągu kilku tygodni lub miesięcy, ich aktywność wzrasta, zaczynają wytwarzać więcej melaniny i skóra dziecka stopniowo przyciemnia się do naturalnego koloru zapisanego w genach.

Przekroczyłyśmy równik podczas jednej z wypraw do potrzebujących. Dla mnie był to pierwszy raz i muszę przyznać, że zrobiło to na mnie duże wrażenie. Wielka misja, ale też przygoda życia.

W drodze zatrzymałyśmy się na lunch, żeby zjeść tilapię prosto z jeziora. Sposób jej podania zupełnie mnie zaskoczył i okazało się, że trzeba jeść ją rękami, a właściwie wyłącznie prawą.

W Kenii jedzenie dłońmi jest czymś zupełnie naturalnym i ma duże znaczenie kulturowe, zwłaszcza przy tradycyjnych potrawach. Obowiązuje zasada prawej ręki – tak jak w wielu krajach Afryki i Azji używa się jej do jedzenia, bo lewa uznawana jest za „nieczystą”.

Najczęściej w ten sposób je się takie dania jak ugali, czyli gęstą masę z mąki kukurydzianej, którą odrywa się dłonią, formuje w kulkę i używa jak łyżki do nabierania sosu, warzyw czy mięsa. Również sukuma wiki, nyama choma, fasola czy różnego rodzaju gulasze bywają jedzone w ten sposób. W społecznościach nadmorskich, pod wpływem kultury suahili, także ryż czy chapati mogą być spożywane ręką.

Jedzenie dłońmi ma tu także wymiar społeczny. Posiłki często podawane są na dużych półmiskach, z których je kilka osób, co wzmacnia więzi rodzinne i poczucie wspólnoty. Zawsze przed jedzeniem myje się ręce, a czasem gospodarz podaje dzban z wodą, aby goście mogli obmyć dłonie. Ważna jest też etykieta: je się spokojnie, nie sięga ponad talerzem innej osoby i nie używa lewej ręki.

W kolejnych dniach ja spędzam dużo czasu z dziewczynami szyjąc, a w tym samym czasie moje misyjne koleżanki Gosia i Iwona przygotowują paczki żywnościowe dla rodzin. W każdej z nich znajdują się podstawowe produkty: ryż, cukier, fasola, kukurydza i owsianka.

Żywność kupuje się tutaj w dużych, kilkudziesięciokilogramowych workach, a potem trzeba wszystko rozdzielić i przepakować do małych, dwukilogramowych porcji. To pracochłonne zajęcie, ale konieczne, bo tylko w ten sposób można objąć pomocą większą liczbę rodzin.

Jedzenie, które trafia do paczek, jest bardzo proste. Nie ma w nim niczego, co uznalibyśmy za urozmaicone czy smaczne w naszym rozumieniu. To absolutna podstawa wyżywienia, produkty tanie, sycące i pozwalające przeżyć kolejne dni. Fasola, kukurydza czy ryż to tutaj fundament codziennej diety, zwłaszcza tam, gdzie brakuje pracy i pieniędzy nawet na najprostszy posiłek. Wiem, że dla wielu rodzin są to jedyne pewne zapasy w całym miesiącu.

Po przygotowaniu paczek, można było ruszyć po raz kolejny z pomocą do potrzebujących dzieci i ich rodzin.

 

Kiedy przekazywałyśmy paczki rodzinom, zobaczyłam coś, co zostaje w człowieku na długo. Mimo tak wielu braków ci ludzie potrafią obdarzyć szczerym, ciepłym uśmiechem. Widać było, jak bardzo cieszy ich nawet niewielka pomoc i jak wiele dla nich znaczy, że ktoś o nich pamięta.

Ten uśmiech naprawdę potrafi odmienić cały dzień. Przypomina, że wysiłek wkładany w organizowanie wsparcia, codzienną pracę i docieranie do potrzebujących ma głęboki sens. W takich chwilach człowiek widzi, że dobro wraca, często w najprostszej formie, jaką jest właśnie radość na czyjejś twarzy. Poniżej zdjęcia z tych spotkań.

W jednym z dni udało nam się dotrzeć na plantację kawy. To była dobra okazja, żeby zobaczyć z bliska, jak wygląda uprawa i obróbka ziaren. Oprowadzało nas dwóch pracowników, którzy na co dzień zajmują się roślinami oraz przygotowaniem kawy po zbiorach.

Pokazali nam piec do palenia kawy, miejsce, w którym łuska się ziarna, oraz kolejne etapy ich obróbki. Zielone ziarno przeznaczone na eksport przechowuje się w dużych, sześćdziesięciokilogramowych workach. Mogłyśmy też zobaczyć, gdzie mieli się kawę na potrzeby lokalnej społeczności i jak działa maszyna do przesiewania ziaren.

Była z nami Dora z naszego domu dziecka. Ukończyła kurs baristy, więc zależało nam, żeby mogła zobaczyć cały proces od samego początku. To dla niej cenna, praktyczna wiedza, zwłaszcza że wiąże swoją przyszłość z pracą w kawiarni.

Wizyta na plantacji pozwoliła nam zrozumieć, ile etapów trzeba przejść, zanim kawa trafi do czyjejś filiżanki.

 

Kawa w Kenii uprawiana jest głównie na żyznych glebach wulkanicznych, na wysokości od 1500 do 2100 metrów nad poziomem morza. Klimat równikowy, z wyraźnymi porami deszczowymi i suchymi, sprzyja dojrzewaniu owoców, a uprawy często prowadzi się w cieniu bananowców lub innych drzew, które chronią krzewy przed silnym słońcem. Najczęściej sadzi się odmiany arabiki, takie jak SL28, SL34 czy Ruiru 11, znane z wyjątkowej jakości i charakterystycznego smaku.

 

Krzew kawowca może żyć nawet 40–50 lat, jednak najlepsze plony daje pomiędzy 7. a 20. rokiem życia. Pierwsze owoce pojawiają się po 3–4 latach od posadzenia, a dojrzały krzew dostarcza rocznie średnio od 1 do 2 kilogramów zielonych ziaren, co odpowiada kilku tysiącom ziaren kawy. Owoce, zwane wiśniami kawowymi, dojrzewają nierównomiernie, dlatego zbiera się je ręcznie – to pracochłonny, ale konieczny proces, który pozwala uzyskać wysoką jakość surowca.

 

Kenijska kawa wyróżnia się intensywnym aromatem i nutami smakowymi kojarzącymi się z cytrusami, czarną porzeczką czy kwiatami. Duże znaczenie ma tutaj specyficzne środowisko uprawy, a także staranność w selekcji ziaren. Co ciekawe, w Kenii większość kawy produkują drobni rolnicy zrzeszeni w spółdzielniach, a nie wielkie plantacje. Gotowy surowiec sprzedawany jest na słynnych aukcjach w Nairobi, gdzie najlepsze partie osiągają bardzo wysokie ceny i trafiają do najbardziej wymagających miłośników kawy na świecie.

 

…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

Tanzania

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

15 października do 16 grudnia 2025

Monika Huk, Małgorzata Bentkowska

 

Misja pełna radości

16 października rozpoczęła się nasza misja. Po trudach podróży dotarłyśmy na lotnisko pod Kilimandżaro (co swoją drogą mogłoby mieć nazwę Meru, bo bliżej jest do tej góry niż do Kilimandżaro), gdzie odebrały nas dwie siostry oblatki i pojechałyśmy do ich domu w Chekereni.

 

Chekereni jest dosyć spokojnym miejscem, pełnym pięknych widoków i uśmiechów dziewczynek, bo właśnie przy zgromadzeniu sióstr znajduje się szkoła z internatem, którą miałyśmy okazję zwiedzić, tak samo jak i okolicę — czyli nasze polskie miejsce w Tengeru, gdzie znajduje się cmentarz powojennych zesłańców polskich. Cmentarzem od 21 lat opiekuje się Simon i widać, jak dużo serca wkłada w troskę o to miejsce. W najbliższym czasie, dzięki staraniom fundacji Salvatti, przy cmentarzu zostanie postawiona tablica pamiątkowa.

Samo Chekereni, choć spokojne i pełne uśmiechu, kryje też w sobie smutek z powodu braków codziennych rzeczy. Miałyśmy czas, by rozmawiać z dziewczynkami o różnych sprawach. Między innymi poznałyśmy Anne, która bardzo chce zostać lekarką, gdy dorośnie, i poświęca wiele czasu na naukę, by w przyszłości móc pomagać ludziom.

Po czterech dniach przyszedł czas, by wyruszyć do Wasso, naszego miejsca docelowego. Po prawie ośmiu godzinach dotarłyśmy na miejsce, ale powiem jedno: jeszcze nigdy nie jechałam tak trudną trasą jak ta do Wasso, między sawanną a wulkanami, między jedną górą a drugą, przez kurz, pył i upał, widząc od czasu do czasu masajskie chatki i dzieci biegnące obok naszego autobusu.

Na miejscu zderzyłyśmy się z rzeczywistością codziennych potrzeb i biedy, ale też powitał nas Bernard, który trafił pod opiekę sióstr, a jak się później okazało, również pod naszą. Jego mama zmarła po porodzie, dlatego póki co zostaje tutaj z siostrami, ponieważ jest jeszcze zbyt mały, by mógł zostać adoptowany. Ma dopiero dwa miesiące, ale już skradł nasze serca.

Z relacji Moniki

Wasso Hospital, czyli Szpital Archidiecezjalny w Wasso

Do Wasso dotarłam w poniedziałek, 20 października 2025 roku. Tego dnia po raz pierwszy zobaczyłam szpital, w którym odbywam mój misyjny wolontariat. Budynek szpitala znajduje się bardzo blisko mojego miejsca zamieszkania, dzieli nas jedynie około 100 metrów, co jest dużym ułatwieniem w codziennej pracy.

Pierwsze wrażenie było dla mnie silnym przeżyciem. Szpital, mimo swojej prostoty, emanuje duchem troski i zaangażowania. Jest to jednak placówka bardzo uboga, brakuje podstawowych materiałów medycznych, sprzętu, a sam budynek wymaga remontu. Pomimo trudnych warunków, atmosfera wśród personelu i pacjentów jest niezwykle serdeczna. Wszyscy są uprzejmi, życzliwi i otwarci wobec przybyszów z zewnątrz.

Od pierwszych dni moim miejscem pracy jest sala porodowa oraz oddział neonatologiczny, gdzie pomagam pod opieką siostry Violet ze Zgromadzenia Sióstr Oblatek. Wspieram przy przyjmowaniu porodów, opiece nad matkami oraz noworodkami. Wszystko, co tu robię, jest dla mnie nowe, zarówno ze względu na inne standardy pracy, jak i ograniczone możliwości sprzętowe.

Każdy dzień przynosi nowe doświadczenia i wyzwania. Uczę się pracy w warunkach, w których często trzeba improwizować i szukać rozwiązań bez dostępu do nowoczesnych narzędzi czy materiałów.

Personel szpitala, w tym siostry zakonne oraz lokalni pracownicy medyczni, okazują mi ogromne wsparcie. Pomagają mi w poznaniu procedur, języka i codziennych zwyczajów. W ciągu tych pierwszych dni doświadczyłam wielu gestów dobroci i wdzięczności zarówno od współpracowników, jak i od pacjentów. Te spotkania są dla mnie głęboko poruszające i pokazują prawdziwy sens pracy misyjnej, służbę drugiemu człowiekowi w duchu miłości i pokory.

Pierwsze dni w Wasso Hospital były pełne emocji, nowych doświadczeń i refleksji. Choć warunki pracy są trudne, panuje tu wyjątkowa atmosfera współpracy i nadziei. Każdy dzień uczy mnie pokory, wdzięczności oraz zaufania, zarówno do ludzi, jak i do Boga.

Wierzę, że kolejne dni przyniosą dalszy rozwój, nowe umiejętności i jeszcze głębsze zrozumienie misji, jaką jest służba wśród najbardziej potrzebujących.

 

Z relacji Gosi

Czas na szkołę

Do szkoły razem z dziećmi pojechałam autobusem szkolnym dopiero 27 października. Autobus pełen dziecięcej energii i modlitwy zawiózł nas prosto do mojego celu. Przywitały mnie setki radosnych oczu, śpiew przygotowany na mój przyjazd oraz ciekawość, kim jestem i co tutaj robię.

Po krótkim wstępie zostałyśmy oprowadzone po placu szkolnym, klasach, ogrodzie, stołówce oraz internacie, w którym brakuje normalnych łóżek, łazienek czy nawet pralki. Szukając radości w całym wyjeździe, znalazłam ją w dzieciach. Mogłam poczuć się jak nauczycielka, sprawdzając zadania dzieciom czy nawet pomagając podczas egzaminu. Ku mojemu zdziwieniu dzień za dniem mija tu bardzo szybko.

Tak naprawdę praca z dziećmi to nie jedyne co tutaj robię. Siostra, dowiedziawszy się, że pracuję w ogrodach, bardzo się ucieszyła, że mogę jej pomóc i tak kolejnego dnia pracowałam przy zwierzętach oraz plewiłam cebulę, co było dużym odciążeniem dla siostry, która ma wiele na głowie.

Codziennie staram się też systematycznie przynosić rzeczy, które przywiozłam z Polski od ludzi dobrego serca. Sprawia to radość zarówno siostrom, jak i dzieciom. Potrzeb jest tu naprawdę wiele, od nowych toalet, przez okna w klasach, po sprzęt codziennego użytku. Każda para rąk jest potrzebna do pracy i pomocy.

Dzięki Bogu, że mogłam tutaj trafić. Czuję tę misję całym sercem. I jeśli tylko ktokolwiek miałby możliwość tu przyjechać, mówię z całym przekonaniem, że warto. Ci, którzy nie mają nic materialnego, a wyciągają ręce, by się przytulić, dają mi najwięcej ze wszystkich. W dzieciach można zobaczyć prawdziwe oblicze Chrystusa.

…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

 

 

 

Indie

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

3 października do 22 listopada 2025

Renata Łęcka, Nadia Wieczorek

 

Mała brama do wielkich marzeń

 

 

Mała brama do wielkich marzeń to nasza misja. Z takim hasłem dokonywaliśmy zbiórek funduszy i z takim hasłem tu jechałyśmy. Jesteśmy w górskiej wiosce Phuvkiu w północno-wschodnich Indiach, w stanie Nagaland. Podróż do tego miejsca zajęła nam dokładnie siedem dób od lotniska na warszawskim Okęciu w piątkowe październikowe popołudnie. Po drodze odwiedzając wiele indyjskich ośrodków misyjnych czyniliśmy z proboszczem w Phuvkiu już kolejne kroki, by misyjne zadania móc tu na miejscu realizować. Zakupiliśmy książki do stworzenia biblioteki i elektryczną maszynę do szycia.
Naszą znajomość z dzieciakami Christ King School rozpoczęłyśmy w sobotę od corocznych zawodów sportowych, których konkurencje co najmniej nas zaskoczyły (skoki przez wełenkę zawieszoną na dwóch żerdkach czy wspinanie się na pień bambusa posmarowany olejem), a w niedzielę zostałyśmy bardzo uroczyście przyjęte do wspólnoty parafialnej przez nałożenie nam tradycyjnych elementów tutejszych strojów regionalnych. To wyjątkowy rejon mówiący swoim dialektem tak różnym, że w najbliższym miasteczku nie jest on już rozumiany, a sąsiedni stan mówi już zupełnie innym językiem i żaden z nich nie jest urzędowym językiem Indii. Często między sobą nawet małżonkowie komunikują się językiem angielskim, co nam z kolei też ułatwia kontakt, lecz tylko wśród osób napływowych i młodszych, którzy uczęszczali do szkół. Większość ludności wsi jest jednak dla nas zupełnie obcojęzyczna, lecz Cudowne Medaliki Maryi wraz z obrazkiem i opisaną historią ich powstania są tak chętnie przez wszystkich przyjmowane i wieszane na szyjach i maleńkich dzieciaków, i starszych dzieci, i rodziców, i młodzieży, i dziadków, że stały się znakiem rozpoznawalnym naszego pobytu we wsi i naszej znajomości.
Często kolejne ich wręczenia mają miejsce w czasie naszych odwiedzin domów mieszkańców, w których poszczególne grupy modlitewne spotykają się popołudniami, gdy zapada zmrok, na wspólnej modlitwie różańcowej. To są bardzo piękne spotkania, rozmowy, często z tłumaczem i poczęstunkiem słodką herbatą słabą cytrynową lub mocną z mlekiem w proszku, bo we wsi nie ma krów. Tutejsza ludność, to rolnicy, którzy swe pola mają na stokach, gdzieś w dżungli oddalonych często o kilka kilometrów górskiej wędrówki. Tam uprawiają wszystko jak w przydomowych ogrodach warzywnych, by po prostu zdobyć pokarm na codzienne gotowanie, bo choć wioska na szczęście jest już zelektryfikowana, to braki w dostawach prądu są dość częste, a lodówka nadal jest wielkim luksusem z koniecznością dodatkowej baterii i stabilizatora napięcia.
To ciężko pracujący ludzie, wracający ze swych pól tuż przez zmrokiem, który wraz z zajściem słońca za górę zapada błyskawicznie. Idą z koszami na plecach zawieszonymi na specjalnym pasie na czole wypełnionymi zebranymi płodami i narzędziami. Często jest to tylko motyka i tutejszy nóż, coś w stylu maczety. Spożywane mięso to czasami kurczak, częściej wieprzowina z czarnych świń, bo takie tu co bogatsi hodują po sztuce czy dwie, którą dzielą się w rodzinie czy z sąsiadami i wędzą nad paleniskami stanowiącymi źródło ciepła i paleniska do gotowania potraw wewnątrz drewnianych domostw wydłużając okres przydatności.
I oni i my wiemy już, że szansą na inne lepsze życie jest edukacja ich dzieci i wnucząt stąd potrzeba wsparcia tutejszej szkoły prowadzonej przez pallotynów. Prowadzimy zajęcia dla dzieci, by było to urozmaicenie wśród ciemnych i słabo wyposażonych dziesięciu sal (dla każdej klasy 1-8 i dwóch przedszkolnych) tutejszej drewnianej szkoły. Staramy się na lekcjach stworzyć coś, co będzie stanowić jakieś dodatkowe materiały dydaktyczne czy dekoracyjne i wystawy prac, by wzmocnić motywację do nauki i koordynację ruchową u dzieci, by przekazać dary i pomoce naukowe wraz z instruktażem jak ich używać, gdy je tu pozostawimy (gry magnetyczne i geometryczne, puzzle). Przygotowujemy zajęcia z rękodzielnictwa (szydełko, druty, szycie, sznurki), by były to produkty praktycznego zastosowania, by może odkryć jakieś talenty czy pasje do tworzenia rzeczy i pięknych, i przydatnych.
Dzięki dodatkowym darczyńcom hala zbudowana dla dzieci i ludności wsi została wyposażona w system nagłaśniający (mikrofony, głośniki, wzmacniacz), który świetnie się już sprawdził przy organizacji dwóch wielkich uroczystości parafialnych i szkolnych. Udzielałyśmy się w przygotowaniach uroczystości: sprzątanie kościoła i hali, tworzenie dekoracji, rysowanie, wycinanie i malowanie elementów, upinanie tkanin, ustawianie kwiatów itd. Oj, robią to naprawdę z rozmachem i poprzedzają wieloma przygotowaniami i próbami specjalnie organizowanych występów.
Muzycznie są bardzo uzdolnieni i pięknie się realizują, więc mamy nadzieję, że i nasze pomysły na muzyczne zajęcia się spodobają i będą im pomocne. A maszyna do szycia przydaje się bardzo do naprawy odzieży oraz strojów ministrantów i służby liturgicznej. Mamy zlecenie na uszycie też nowych. Zauważyłyśmy też zapotrzebowanie na pokrowce na nowe głośniki i telewizor, by ochronić je przed kurzem, więc bieżącej pracy nie brakuje.

No a Biblioteka? Jesteśmy coraz bliżej!
Naszą małą bramę do wielkich marzeń przedstawiamy w kolejnych krokach w fotorelacji mając nadzieję, że jeszcze będziemy miały okazję napisać o niej więcej, a teraz jeszcze prosimy o małe cegiełki do jej pełnej realizacji:

Nadia i Renata. Misja – biblioteka dla dzieci w Phuvkiu, Indie

 

3 listopada na uroczystym apelu szkolnym o godz. 8:00 na hali szkolno-parafialnej dokonałyśmy otwarcia pierwszej biblioteki w wiosce Phuvkiu. To brzmi bardzo szumnie i przysporzyło wiele dumy i radości, choć dla nas Europejczyków to takie zwykłe, codzienne, a z drugiej strony zobaczcie jak wciąż ubogo… choć szafa mieści ok. 380 pozycji i z tego miejsca ogromnie dziękujemy w imieniu swoim, Fundacji Salvatti.pl, księży tutejszej parafii, a przede wszystkim tutejszych nauczycieli, dla których teraz zajęcia będą mogły być ubogacone, i w imieniu dzieciaków od tych kilkuletnich do tych, dla których od edukacji w tej szkole zależeć będzie możliwość jej kontynuacji już w miasteczkach, gdzie są najbliższe szkoły ponadpodstawowe.  Ale aby coś się zdarzyło,  aby mogło się zdarzyć,  trzeba marzyć!!! I o te marzenia, które Bóg wlewa w nasze serca, o odwagę, by je odkrywać i realizować, o motywację, by je w sobie rozbudzać dla tych dzieciaków warto się starać!

 


…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

 

 

 

Kazachstan

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

19 lipca do 12 sierpnia 2025

Izabela Czekaj, Renata Janczarska, Ewa Marcinkowska

 

Nad rzekami Babilonu – Bóg sam wybrał czas

 

Astana i pierwsze dni

Kazachstan – wieczne państwo. Ogromna połać bezkresnego stepu, nie do wyobrażenia dla tych, którzy go nie widzieli.

 

Astana

Niedzielny poranek. Ewa, Renata i Iza – wolontariuszki z Polski – swój pobyt rozpoczynają od udziału w liturgii w ukraińskiej cerkwi grecko-katolickiej św. Józefa Oblubieńca. Ojciec Igor okazuje się niezwykle gościnnym, uśmiechniętym, pełnym energii i szybkich rozwiązań. Niedzielę rozpoczynamy Mszą Świętą w cerkwi, z pięknym śpiewem. Następnie idziemy do Archikatedry Matki Bożej Nieustającej Pomocy, oddalonej o około 500 metrów – spacerem nad kanałem Akbułak wpadającym do rzeki Iszym. Msze odbywają się w języku rosyjskim i ukraińskim, jedynie podczas modlitwy eucharystycznej dwóch księży czyta fragmenty po polsku.

Późnym popołudniem dociera nasz opiekun na czas wolontariatu – ksiądz Jan – wysoki do nieba na 2,07 m, szczupły, sportowiec, z poważną miną, ale ze śmiejącymi się oczami, zagadkowy marzyciel, który mocno stąpa po ziemi.

 

Pierwsze dni

Trzy kolejne dni spędzamy z siostrami Misjonarkami Miłości od Matki Teresy z Kalkuty: s. Nardią (z Polski), s. Angelicą, s. Delfi i s. Junjugan oraz ich podopiecznymi – tzw. „dziećmi ulicy”. To dzieci z najuboższych, często patologicznych rodzin, w wieku od kilku do kilkunastu lat. Towarzyszą im młodzi wolontariusze: Anton, Laura, Ewa, Liza, Mira, Ania i Roman.

Historia jednej z nich jest dla nas szczególna. Ewa – jej pradziadkowie zostali zesłani do Kazachskiej SSR w 1936 roku i trafili do Toczki 29 (wieś Novoishimka). Obecnie Ewa ma Kartę Polaka, uczy się w Warszawie i pięknie mówi po polsku.

Już pierwszego dnia odwiedza nas nuncjusz papieski, Msgr. George Panamthundil. To potwierdza, jak niezwykłą pracę wykonują siostry Misjonarki Miłości. Dużo rozmawiamy, bawimy się z dziećmi, wspólnie jemy posiłki. Dzieci potrafią się także skupić i modlić – w kaplicy i przed jedzeniem.

 

Malinovka – AŁŻIR

Kolejnego dnia siostry zaplanowały wycieczkę do Malinovki (Akmoła), 17 km na zachód od Astany. Znajduje się tam parafia Królowej Świętego Różańca, prowadzona przez ks. Piotra, a także Muzeum AŁŻIR – Akmoliński Łagier dla Żon Zdrajców Ojczyzny (1937–1953), kolonia Karłagu.

Trafiały tu kobiety z najwyższych sowieckich sfer: żony zasłużonych rewolucjonistów, dygnitarzy, artystów, kobiety kultury i nauki, a także żony domniemanych wrogów ludu skazanych na śmierć. Wśród więźniarek były m.in. primabalerina Maja Plisiecka, księżna Kira Andronikaszwili, żona Michaiła Kalinina, Anna Łarina – żona Nikołaja Bucharina, siostra marszałka Tuchaczewskiego, matka Bułata Okudżawy, babcia Jegora Gajdara.

W 2000 roku Rosyjski Kościół Prawosławny ogłosił 12 więźniarek AŁŻIR nowomęczennicami prześladowanymi za wiarę. Jedenaście z nich rozstrzelano, dwunasta otrzymała kolejne 10 lat łagru. Moskwa okazała się nowym Babilonem.

Wejście na teren muzeum prowadzi przez ogromny metalowy Łuk Boleści. Na terenie znajdują się tablice upamiętniające więźniarki różnych narodowości, także tablica „Pamięci Polek – ofiar represji politycznych w ZSRR więzionych w obozie pracy AŁŻIR w latach 1937–1953”, ufundowana przez ambasadora RP w Kazachstanie w 2010 roku. Po bokach alei stoją dwie rzeźby: kobiety zatytułowana „Wojna i Nadzieja” oraz mężczyzny – „Rozpacz i Bezsilność”.

 

Spassk

Następnego dnia ks. Jan zabrał nas do Spassku, 250 km od Astany i 30 km od Karagandy – stolicy Karłagu. Na terenie wielkiego ogrodzonego pola rozstawione są krzyże i obeliski ku czci ofiar represji z różnych krajów. Polski obelisk pochodzi z 1996 roku i nosi napis:
„Polakom – ofiarom terroru stalinowskiego, którzy marząc o życiu w wolności – tu spoczęli w Panu na wieki. Rzeczpospolita Polska, Związek Polaków w Kazachstanie.”
Pomiędzy krzyżami i obeliskami widać pojedyncze mogiły. W rzeczywistości całe to pole jest cmentarzem. W Spassku wszędzie chodzi się po kościach.

 

Karaganda

Potem jedziemy do monumentalnej Katedry Matki Bożej Fatimskiej – Matki Wszystkich Narodów w Karagandzie, najokazalszej świątyni katolickiej w Kazachstanie i całej Azji Centralnej, wybudowanej w latach 2003–2012. W dolnej kaplicy, czyli krypcie, znajdują się relikwie błogosławionego ks. Władysława Bukowińskiego (1904–1974) – Apostoła Kazachstanu, Vianneya Wschodu, patrona dialogu i pojednania. Tam ks. Jan sprawuje Mszę Świętą. W krypcie znajduje się też figura Matki Bożej Kazachskiej – Madonna ma skośne rysy, nakrycie głowy mężatki i suknię taką, jaką nosiły panny. Na rękach trzyma dzieciątko o kazachskiej urodzie, ubrane w biały kaftanik-beszmecie i biały kołpak.

Późnym popołudniem odwiedzamy restaurację „Żarownia” (Smażalnia), gdzie próbujemy tradycyjnego kazachskiego dania – beszbarmaku z lepioszką i chaczapuri. Pyszne. Jeszcze Bazylika św. Józefa, budynek seminarium w Karagandzie, i wracamy do Astany.

 

 

Oziornoje i północno-zachodni Kazachstan

Następnego dnia rano pakujemy się do samochodu i ruszamy do Oziornoje – wioski położonej około 400 km na północ od Astany.

 

Pietrowka

Po drodze odwiedzamy księdza Pawła w Pietrowce, gdzie znajduje się Pomnik Pamięci Zesłańcom Polskim i Wdzięczności dla Narodu Kazachskiego z 2023r. ”Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie” Mt 25, 35

Na terenie parafii ksiądz Paweł zainicjował również projekt ‘Las Wdzięczności’. Zostałyśmy zaproszone do posadzenia świerków syberyjskich i sosen – to nasz wkład w to piękne dzieło. Wspólnie modlimy się za wszystkich poległych w wojnach – o zbawienie, o uwolnienie uzależnionych z ich nałogów, o powołania kapłańskie i zakonne, za Polskę i Kazachstan.

Ksiądz Paweł w ciągu kilku lat wyremontował Dom Parafialny, wybudował Kościół Św. Wincentego a Paulo i pięknie zagospodarował teren parafii. Po królewskim lunchu ruszamy w dalszą drogę. Towarzyszy nam uśmiech księdza Pawła, który nie opuszcza jego rozświetlonej twarzy.

 

 

Oziornoje

To miejsce wyjątkowe dla Polaków, bo osiedlili się tu potomkowie deportowanych w 1936 roku z Ukrainy.

Wioska powstała dzięki bohaterstwu i uporowi ludzi, którzy przeżyli deportację i zaczęli od nowa w miejscu, gdzie nie było nic. Historia głosi, że na wiosnę 1941 roku, w czasie głodu, pojawiło się tu cudowne jezioro pełne ryb. Dzięki niemu deportowani ocaleli. Jezioro istnieje idziś, choć wyschło zupełnie w latach 50-tych i pojawiło się ponownie w 2017r.

Około 12 km od Oziornego jest Wołyńskie Wzniesienie, gdzie w 1998r. postawiono pamiątkowy 12-metrowy Krzyż. „Bogu – chwała, ludziom – pokój, męczennikom – Królestwo Niebieskie, narodowi Kazachstanu – wdzięczność, Kazachstanowi – rozkwit”. To Kazachstańska Golgota’ z 14 stacjami drogi krzyżowej u stóp Krzyża. Cisza, przestrzeń i poczucie obecności tych, którzy tu cierpieli, wzruszają do głębi.

 

 

 

Sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju

Kolejny dzień rozpoczynamy Mszą Św. w Sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju. W 1995 roku Jan Paweł II ogłosił ją patronką Kazachstanu. W sanktuarium posługują siostry ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek, a także ks. kustosz Lucjan, którzy opiekują się lokalną wspólnotą.Od 2007r. są też Siostry Karmelitanki.

Msza Święta odprawiona tutaj przez ks. Jana miała dla nas szczególny wymiar. Potemwyjątkowa chwila podczas odsłonięcia ołtarza adoracji „Gwiazda Kazachstanu”. Wreszcie wizyta w jurcie u Matki Bożej Wielkiego Stepu.

 

 

 

Krótkie spotkanie z mieszkańcami wioski i rozmowa z pp. Korczyńskimi. Z braku pracy wioska wyludnia się i obecnie tylko pojedyncze domy są zamieszkałe. Jezioro – miejsce cudu, cisza, przestrzeń i poczucie obecności tych, którzy tu cierpieli, wzruszają do głębi.

Pani Leontyna mówi:„Tu się urodziłam, tu przeżyłam całe życie. Polska jest w sercu, ale ziemia przyjęła nas tu jak swoje dzieci. Nie ma co rozdzielać – Pan Bóg jeden.”

 

 

 

Dalsza droga

Z Oziornoje ruszamy dalej na zachód. Krajobraz niewiele się zmienia – step, step i jeszcze raz step. Podróż przez step jest monotonna i zarazem fascynująca – bezkresne przestrzenie, niekończące się linie horyzontu, gdzieniegdzie pojedyncze jurty, stada koni i bydła.

 

Lisakowsk

Naszym miejscem docelowym jest Lisakowsk. To stosunkowo młode miasto, założone w latach 50-tych, w okresie tzw. „zagospodarowania dziewiczych ziem”. Parafia prowadzona jest przez ks. Jana od kilku lat. Kościół Najświętszego Serca Jezusowego jest niewielki, ale pełen życia.

Spotykamy tu kilka osób polskiego pochodzenia. Niektórzy przychodzą regularnie do świątyni, inni tylko od święta. W rozmowach wyczuwa się świadomość polskich korzeni, ale też trudności w przekazaniu języka i tradycji młodszym pokoleniom. Wszyscy porozumiewają się w języku rosyjskim.

Ciekawy jest kontakt z panią Janiną, która rozumie doskonale po polsku, ale wstydzi się mówić. Mamy kilka spotkań, rozmów i wspólnych modlitw, drobne porady medyczne i wspólne posiłki.

Wykonujemy prace porządkowe, domowe, przygotowujemy posiłki, włączamy się też w drobne prace remontowe jak np. malowanie ogrodzenia wokół kościoła.

 

 

Jest też wizyta w centrum sportowym, gdzie trenują niepełnosprawni sportowcy. Oglądamy wyścig trenera Pawła (Paszy) na wózku inwalidzkim i Saszy na trójkołowcu, któremu dzielnie sekunduje mama Swietłana. Guldaraj trenuje rzut dyskiem i kulą oraz tenis stołowy, Danier – rzut oszczepem, Artiom – rzut kulą, Herbołt, Nurżan, Ola i Dinara – rzut dyskiem.

 

 

Piękny jest ten wspólny czas z nimi – jemy melony i słodycze, jest dużo śmiechu i radości. Podziwiamy niesamowitą energię Guldaraj z niekończącymi się pomysłami i projektami sportowymi, które nieustannie rodzą się w jej głowie. Atmosfera jest wyjątkowa, a pożegnanie na wesoło i żartobliwie.

Ogródki działkowe, czyli dacze pod miastem to obowiązek każdego mieszkańca. Odwiedzamy niepełnosprawną Ałłę i zamieramy z wrażenia. Miejsce jest super-zadbane, ogród pełen kwiatów, warzyw, krzewów i drzewek owocowych oraz ziół, precyzyjnie równe grządki, żadnych chwastów, uśmiech na twarzy gospodyni i królewski poczęstunek. To na pewno pozostanie na długo w naszej pamięci.

Lisakowsk leży nad rzeką Tobol – wieczorne spacery i sesje zdjęciowe z zachodem słońca nad rzeką i w stepie są niezwykłe. Mamy też doświadczenie kajakowania – wspaniałe uczucie – czujemy się jak nastolatki.

 

 

Pielgrzymi w ‘Arce’

Podczas naszego wyjazdu misyjnego podejmujemy też pielgrzymów wracających z Oziornoje do Atyrau, Kulsary i Uralska, pod opieką księdza Piotra ze Słowacji i księdza Łukasza z Polski. W „Arce”, czyli Kowczagu (po rosyjsku ‘Arka’) czeka na nich ciepły posiłek i napoje, potem Msza Św. Wśród pielgrzymów jest angielskojęzyczny Kazach Rinat z synem Amanem. Rinat pracuje jako konsultant rządowy w przemyśle ciężkim. Przygotowuje się do przyjęcia Sakramentu Chrztu Świętego. Jest szczęśliwy, że był w Oziornoje. Po odpoczynku pielgrzymi ruszają w drogę do domu, a my porządkujemy ‘Arkę’ i uczestniczymy w Mszy Św. w Kaplicy przy ‘Arce’ z rodziną Katii.

 

 

Rudny

Co kilka dni odwiedzamy Rudny – miasto górnicze, gdzie wydobywa się rudy żelaza. Bloki z czasów ZSRR, ulice, na których widać radziecką zabudowę. Ale wśród tego szaro-betonowego krajobrazu istnieje żywy Kościół.

W Kaplicy św. Ojca Pio – kolejne miejsce posługi misyjnej ks. Jana – po Mszy Św. poznajemy bliżej panią Emilię z wnuczką i prawnuczką. Codzienność posługi to odwiedziny chorych, katechezy, ewangelizacja, pomoc rodzinom. Często bywa tak, że ksiądz jest nie tylko duszpasterzem, ale także psychologiem, nauczycielem, doradcą, a na co dzień kierowcą, który musi pokonać setki kilometrów, by dotrzeć do wiernych w odległych miejscach.

 

 

Kostanaj

W Kostanaju – dawnym Nikołajewsku – odwiedzamy ks. Olega. To spore miasto, liczące ponad 200 tys. mieszkańców, blisko granicy z Rosją. Parafia Wniebowzięcia NMP – nowoczesny kościół robi duże wrażenie. Tu jest też codzienna adoracja Najświętszego Sakramentu.

Tu mamy kontakt z polską rodziną Czugonow, którzy od kilku lat oczekują na repatriację do Polski. Rozmowy po polsku, porady medyczne i wspaniała gościnność.

Spotykamy się z Prezesem Polskiego Stowarzyszenia ‘Nadzieja’ panem Wiktorem Radomskim. Toczymy rozmowy o Polonii i Polakach w Kazachstanie, o Karcie Polaka i wizytach w Polsce. Łączy nas wiara, która nie zna granic. Polska obecność w Kazachstanie jest jak most łączący dwa narody.

 

 

Arkałyk

Podróżujemy wgłąb kraju – 650 km od Lisakowska. Przez większość drogi tylko step i konie, czasem widzimy szybującego orła, prawie nie mijamy innych samochodów. Po ok 7-8 godzinach drogi docieramy do miasta. Kazachski interior i słychać głównie język kazachski. Kaplica Jezusa Miłosiernego mieści się w mieszkaniu w bloku. Jest tam mnóstwo sprzątania, malowanie kaloryferów, mycie okien, pranie firan. Następnego dnia suszymy i wieszamy firany. Potem adoracja Najświętszego Sakramentu i Msza Św. z dwiema parafiankami Anną i Lidią. Jest czas na krótką wymianę zdań i polskie podarunki, potem kończymy prace i ruszamy w drogę powrotną. Ksiądz Jan przyjeżdża tam raz w miesiącu, aby służyć dwóm parafiankom.Powrót przez step… step, step… step, step, step…

 

Żytykara

W kawiarni „Szarlotka’ spotykamy się z Aleksandrem Ruckim, 21 lat, który pracuje w szpitalu jako pielęgniarz-położnik. Jest w szkole felczerskiej i chciałby przyjechać na studia medyczne do Polski, ale mimo starań i odpowiednich dokumentów (deportacja rodziny w 1936r. z zach. Ukrainy) nie otrzymał jeszcze Karty Polaka. Aleksander opowiada nam historię Żytykary (fabryka azbestu, kopalnia złota) i z kolegą Artiomem pokazuje nam cmentarz położony na obrzeżach miasta. Cmentarz jest nieogrodzony, porosły trawą do kolan. Widzimy ślady po mogiłach – bez krzyży, napisów. Jest też wiele mogił z czytelnymi napisami – wszędzie cyrylica. Brniemy w trawie – znowu chodzimy po kościach… Widzimy mogiły bez krzyży, dużo mogił z krzyżami prawosławnymi i pojedyncze z katolickimi. Chodzimy i z trudem odczytujemy… nagle widzimy maleńką miedzianą tabliczkę z napisem po polsku: ‘Tu spoczywa Św. P. Franciszek Niemiec ur. 1884 zm. 1940… prosi rodaków o Zdrowaś Mario’… Jesteśmy niezwykle poruszeni. Razem z ks. Janem wypowiadamy myśli, że powinniśmy postawić tu Krzyż Pamięci dla wszystkich Polaków, którzy tu zakończyli życie…

Nad mogiłami odmawiamy dziesiątkę różańca. Milczenie, step i modlitwa – to jedno z najbardziej poruszających doświadczeń całej wyprawy misyjnej.

 

 

Msza święta dziękczynna

Przed wyjazdem do Astany ks. Jan odprawia Mszę świętą dziękczynną w kościele Najświętszego Serca Jezusa. W homilii mówi o pielgrzymowaniu jako drodze serca – o tym, że nie tylko przemierzaliśmy kilometry, ale przede wszystkim odkrywaliśmy historię, wiarę i świadectwo ludzi żyjących na tej ziemi.

Wspominamy spotkania z mieszkańcami, chwile modlitwy nad mogiłami, rozmowy o przeszłości i przyszłości. Każdy z nas niesie w sercu inne doświadczenie, ale jedno jest wspólne: poczucie, że byliśmy świadkami żywej pamięci i wiary.

Ks. Jan spędził ponad 30 lat pracy kapłańskiej na Wschodzie – Ukraina, Rosja (Kamczatka) i Kazachstan. To Boży Kapłan, który pochyla się nad każdą osobą i nieustannie ewangelizuje, dzieli się słowem i chlebem, odwiedza chorych i niepełnosprawnych, codziennie jest w drodze, spędza za kierownicą po kilka godzin dziennie.

 

Powrót do Astany

Wracamy do Astany pociągiem przez step. 11 godz. w otwartym wagonie z miejscami do leżenia na dwóch poziomach – 56 osób w wagonie. Towarzyszy nam stres związany z rozlokowaniem bagażu, potem stres z wejściem na górę, gdzie nie można usiąść – można tylko leżeć. Poduszka i dwa prześcieradła, dostępny wrzątek, dwie toalety, cały czas ktoś przechodzi, słychać różne dźwięki, mężczyźni i kobiety. Drzemka, czytanie, rozmowy, posiłek, toaleta, wszyscy są życzliwi i pomocni. Pod koniec podróży wspólne zdjęcia i atmosfera jak podczas spotkania w dużym gronie rodzinnym.

Ojciec Igor odwozi nas do hostelu przy Kurii, a rano na lotnisko. W hostelu spotykamy młodzież z Uzbekistanu w drodze do Oziornoje pod opieką s. Małgorzaty, szarytki. Rozmawiamy długo w noc – siostra zaprasza do Uzbekistanu do pracy z młodzieżą…

 

 

 

 

Podsumowanie

Nasza wyprawa misyjna dobiegła końca. Przejechaliśmy tysiące kilometrów, odwiedziliśmy miejsca naznaczone cierpieniem i nadzieją, spotkaliśmy ludzi, którzy w trudnych warunkach zachowali wiarę i pamięć o polskich korzeniach. Upłynie trochę czasu zanim burza w głowie i sercu ucichnie pod wpływem spraw codziennych. Te wspomnienia są wyjątkowe, a liczne zdjęcia przypominają te dni.

Towarzyszy mi książka Wojciecha Góreckiego o Kazachstanie ‘Wieczne Państwo’ oraz wspomnienia s. Marii Teresy Jasionowicz, nazaretanki (CSFN) ‘Pamiętam i nie pamiętam’ zesłanej do Żytykary w zachodnim Kazachstanie, a także książka Barbary Piotrowskiej-Dubik ‘Kwiaty na stepie’ zesłanej do północno-wschodniego Kazachstanu – do sowchozu ‘Krasnyj Kazachstan’ położonego w stepie u podnóża gór Ałtaj, woj. Semipałatyńsk.

Wróciliśmy z sercami pełnymi wdzięczności. Za gościnność kapłanów i mieszkańców, za świadectwo ich wiary, za możliwość dotknięcia historii i za doświadczenie wspólnoty, która przekracza granice państw i języków.

Dotykają nas losy zesłanych, niewyobrażalne sytuacje, to wszystko pokrywa niekończący się step. Ta przestrzeń powinna kojarzyć się z wolnością, a jednak kojarzy się raczej z łagrami na niespotykaną skalę, gdzie człowiek przeżywał dramat zniewolenia ciała i umysłu. Tylko duch, jeśli trwał w Bogu był nie do pokonania.

Samotność, cisza i Bóg… zawsze na wyciągnięcie ręki…

Izabela Czekaj

…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

 

Kuba

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

8 maja do 31 października 2025

Dariusz Świerk

 

Codzienność na Kubie: między kartką a wynalazkiem

 

Jako wolontariusz pomagam na Kubie w remontach przy parafii i każdego dnia mam okazję zobaczyć, jak wygląda życie zwykłych ludzi. Sytuacja jest naprawdę trudna. Paliwo wydawane jest na przydziały. Mieszkańcy dostają wiadomość, którego dnia i na jakiej stacji mogą je odebrać. Jeśli akurat będzie prąd i dotrze wystarczająca ilość paliwa, uda się zrealizować przydział. Jeśli nie, trzeba czekać.

Transport działa, ale jest bardzo ograniczony. Istnieje komunikacja państwowa, gdzie bilety kosztują symboliczne kilka peso, lecz kursy są rzadkie i niepewne. Prywatny transport jest znacznie bardziej zróżnicowany. Od motorów przerobionych tak, aby wozić kilka osób, przez stare samochody ledwo trzymające się na drodze, aż po nowsze busy typu taxi colectivo. W tym przypadku ceny są znacznie wyższe i często liczone w setkach peso lub w dolarach.

 

Kościół w Managua

 

Kaplica w Las Guasimas

 

Codziennością są także planowe wyłączenia prądu, nazywane tutaj apagones. W niektórych miejscowościach prąd dostępny jest tylko przez trzy godziny w ciągu dnia, w innych działa zaledwie przez kilka godzin. W regionach, gdzie znajdują się ważne fabryki, zdarza się, że prąd jest częściej, jak na przykład w Managua. Kiedy go brakuje, ludzie gotują na węglu drzewnym, drewnie albo na czymkolwiek, co da się rozpalić.

Żywność wciąż rozdzielana jest w systemie racji. Każdy posiada kartkę, dzięki której może odebrać przydział w konkretnym sklepie rządowym. Dostawy są jednak mniejsze niż potrzeby, więc kto pierwszy, ten kupuje. Jeśli nie uda się odebrać produktów w danym miesiącu, przydział przepada. W sklepach ceny są niższe niż na ulicy, dlatego ustawiają się długie kolejki. Można tam kupić ryż, fasolę, czasem jajka czy kawałek mięsa.

 

Przy domach rzadko spotyka się ogródki warzywne, mimo że ziemi jest dużo. Częściej rosną tam drzewa owocowe, jak bananowce, mango czy awokado. W sklepach rządowych, gdzie płaci się peso, towar znika błyskawicznie. W marketach dolarowych wybór jest większy, ale przy obecnym kursie dolara mało kto może sobie pozwolić na zakupy. Sklepy prywatne są dobrze zaopatrzone, lecz ceny są ogromne. Zwykła kawiarka potrafi kosztować tyle, że wielu ludzi, nawet dobrze zarabiających, nie stać na jej zakup.

 

Zbliża się rok szkolny, więc na ulicznych straganach pojawiło się sporo artykułów dla dzieci. Widziałem mężczyznę, który długo oglądał plecak. Wyglądało na to, że bardzo mu się podoba, ale cena była zbyt wysoka.
Mieszkańcy żyją z dnia na dzień. W szpitalach przy chorych zawsze czuwa ktoś z rodziny, ponieważ pielęgniarek jest zbyt mało. Kubańczycy są niezwykle pomysłowi. Na wyspie istnieje nawet powiedzenie invento cubano, czyli wynalazek po kubańsku. Można tu zobaczyć pojazd zbudowany na bazie motoru, który wozi osiem osób i wygląda jak prowizoryczny samochód. Takie rozwiązania powstają na każdym kroku, czy to przy naprawianiu sprzętu, czy przy gotowaniu z resztek.

Mimo trudności ludzie starają się zachować pogodę ducha. Pomagają sobie nawzajem i dzielą się tym, co mają. Nawet w kryzysie próbują żyć normalnie i nie tracą nadziei, że jutro będzie choć trochę lepsze.

 

…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

 

Indie

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

17 lipca do 30 sierpnia 2025

Rozalia Goleń, Ania Wasilewska, Amadeusz Kiedrowski

 

Tam, gdzie nic nie jest pewne – wolontariat wśród wzgórz Nagalandu

 

17 lipca 2025. Tego dnia zaczęła się nasza misyjna podróż, lecz nie możemy powiedzieć, że też wtedy zaczęła się nasza przygoda. Ona rozpoczęła się na tydzień przed naszym wylotem, gdy dostaliśmy wiadomość na skrzynkę mailową, że nasze wizy zostały odrzucone. Tydzień ten spędziliśmy intensywnie na ponownym  wypełnianiu formularzy i wyprawach do indyjskiej ambasady, które wprawiały nas w emocjonalny rollercoaster. Jeszcze 2 dni przed wylotem nie wiedzieliśmy czy wizę otrzymamy. Natomiast dzień przed wylotem odetchnęliśmy z ulgą, gdy tym razem dostaliśmy informację, że nasze wizy są gotowe do odebrania.

 

Przed bramkami, już na lotnisku, zostaliśmy pobłogosławieni przez siostrę Annę oraz Monikę, które trzymały kciuki za naszą podróż. Wiedziały, że przed nami stoi ciekawie zapowiadający się tydzień podróży na miejsce docelowe. O godzinie 15, pełni ekscytacji, weszliśmy na pokład samolotu. Siedzieliśmy w samolocie jako jedyni Europejczycy, wśród ludzi wracających do domu, wśród języków, których nigdy nie słyszeliśmy. Nocny lot trwał sześć i pół godziny, który spędziliśmy na oglądaniu filmów, ponieważ ekscytacja nie pozwalała nam zmrużyć oka.

W Delhi, zaraz po wyjściu z samolotu powitały nas zachwycające hinduskie mudry – tradycyjne gesty dłoni symbolizujące pokój i gościnność.

 

 

Po przejściu przez okienka i odebraniu bagaży, zanim nawet zdążyliśmy wymienić pierwsze spojrzenia, otoczyli nas taksówkarze. Uśmiechy, nagabywanie, a gdy odmówiliśmy: gniewne gesty. Ich natarczywość była jak pierwsze uderzenie egzotyki: intensywne, głośne i nieco przytłaczające. Nasz hotel był tuż przy lotnisku, zaledwie minutę spacerem od terminalu 1, skąd następnego dnia mieliśmy lecieć dalej, natomiast droga z terminalu 3 do terminalu 1 taksówką trwała prawie pół godziny. Stąd musieliśmy się przeprawić przez chmarę nagabujących oszustów i trafić na miejsce, z którego można zamówić sprawdzoną taksówkę. Lokalizacja naszego hotelu była ciemna, nieco wątpliwa, z ulicą, na której życie tętniło długo po zmroku. Sam budynek nie budził zachwytu: zniszczone ściany, skrzypiące, połamane łóżka. Tej nocy nie zmrużyliśmy oka. O piątej rano, z zakasanymi rękawami, wyruszyliśmy w stronę lotniska, zmęczeni, ale gotowi na kolejny etap. Lot do Dimapuru był krótki, ale po wyjściu na płytę lotniska uderzył nas gorąc i wilgoć tak gęsta, że aż trudno było oddychać. O 15:45, z walizkami w dłoniach, stanęliśmy przy niewielkim okienku „Tourist Immigration Office”. Tam dowiedzieliśmy się, że nie mamy wymaganego pozwolenia na wjazd do stanu Nagaland. Przepis został wprowadzony niedawno, ze względów bezpieczeństwa, a my, nieświadomi nie rozumieliśmy o co chodzi. Ksiądz Thomas, który odebrał nas z lotniska, natychmiast przejął sprawy w swoje ręce. Widzieliśmy, jak rozmawia z policją, gestykuluje, tłumaczy. W końcu wskazał na pancerne auto marki Mahindra. Wsiedliśmy, a wraz z nami policjantka o poważnym spojrzeniu. Pojechaliśmy na komisariat. W środku spisano nasze dane, a ksiądz Thomas został przesłuchany w innym pokoju. Atmosfera była dziwnie spokojna, jakby wszyscy mieli na to czas. W końcu jeden z policjantów uśmiechnął się i poprosił nas o opuszczenie komisariatu. Problem jednak pozostał: nie mogliśmy opuścić Dimapuru. Zawieziono nas do domu biskupa, który w tym czasie przebywał w Stanach. Przywitali nas księża i zaprosili na obiad: pierwszy ciepły posiłek, dzięki któremu poczuliśmy, że w końcu można usiąść. Po wszystkim ksiądz Thomas musiał wrócić, a my czekaliśmy na ojca Jacoba, który wyruszył do nas z samego rana, by dotrzeć tutaj wieczorem. Gdy usłyszeliśmy klakson, wybiegliśmy z pokojów. Ojciec Jacob wysiadł z samochodu i powitał nas jego szeroki uśmiech, koszulka z napisem „Thailand” i aura człowieka, który natychmiast wzbudza sympatię. Mimo dwudziestu godzin podróży usiadł z nami do kolacji, żartował i rozładował cały stres ostatnich dwóch dni. Po posiłku pomógł nam wypełnić wniosek o pozwolenie na pobyt w Nagaland i siedzieliśmy nad wolno działającą stroną ok. dwóch godzin.

Kiedy w końcu gasiliśmy światło, zmęczeni, ale pełni wrażeń, zgodnie rzuciliśmy: ,,No… będzie ciekawie!”

I w tym krótkim zdaniu zmieściła się cała nasza dotychczasowa podróż: nieprzewidywalna, pełna niespodzianek, ale piękna już od pierwszych chwil.

 

 

Podczas naszego krótkiego pobytu w Dimapurze nie mieliśmy czasu na nudę. Pogoda w tym mieście przypomina duszące ciepło fińskich saun, podczas naszego pobytu temperatura odczuwalna wynosiła ok. 45 stopni, a każdy oddech zdawał się zagotowywać płuca od środka. Wieść o trójce nielegalnych imigrantów z Polski :), którzy bez pozwolenia na pobyt utknęli w największym mieście w Nagaland, szybko się rozeszła i o poranku przyjechał nas zobaczyć rektor St. Joseph College. Okazał się bardzo otwartym i ciekawym księdzem, który chciał się dowiedzieć czegoś o Polsce i naszym zadaniu, które będziemy wykonywać w wiosce Phuvkiu. Po rozmowie okazało się, że zaplanował dla nas cały dzień zwiedzania okolicy, więc po zakupach w pobliskim markecie gdzie kupiliśmy wiele przydatnych rzeczy dla dzieci w szkole w Phuvkiu, ruszyliśmy z Ojcem Jacobem na zwiedzanie miasta. Opuszczając mury domu biskupa i centrum miasta, zobaczyliśmy surowe realia życia mieszkańców Dimapuru, które dla nas wydawały się szokujące, a dla mieszkańców wiosek jak Phuvkiu: wydają się luksusem. Dzięki Ojcu Kubie (tak nazywamy Ojca Jacoba) i rektorowi college’u w Kohimie, mieliśmy szansę zobaczyć wiele ciekawych miejsc w okolicy i zanurzyć się w kulturze plemion Naga. Odwiedziliśmy lokalne seminarium, do którego trafiają już młodzi chłopcy w wieku 16 lat i na samym początku przez kilka lat studiują filozofię. Okazało się, że w ten dzień w seminarium jest zorganizowany turniej piłki nożnej między klasami, który mieliśmy zaszczyt obejrzeć, a po nim przeszliśmy się przez wiszący most nad rzeką w pobliżu, który był dla nas wielką atrakcją. Kolejną stacją był St. Joseph University nieopodal miasta. Wielki kampus uniwersytetu wywołał na nas wrażenie.

 

 

Zostaliśmy oprowadzeni po każdej części kampusu, a najbardziej zainteresowało nas muzeum ukazujące piękno tradycji plemion Naga. Tam dowiedzieliśmy się o ciekawych, a zarazem tragicznych i przerażających tradycjach i historii tego terenu. Nagaland zamieszkuje ok. 2mln ludzi, którzy są podzieleni na 17 plemion, a każda z wiosek ma swój oddzielny dialekt i unikalne tradycje. Także szokująca dla nas było informacją, że podczas wojen między plemionami, wojownicy odnoszący zwycięstwo, odcinają głowy najdzielniejszym wojownikom strony przeciwnej, a ta praktyka jest określana mianem ,,headhuntingu”. Dzięki prężnym działaniom amerykańskich misjonarzy w latach sześćdziesiątych, 90% populacji Naga to chrześcijanie, natomiast tylko 20% z nich to katolicy, a reszta to baptyści. Wraz z wzrostem popularności chrześcijaństwa w regionie, zaczęto odchodzić od tej praktyki, jednak od czasu do czasu podczas wewnętrznych wojen stosuje się tą brutalną ,,tradycję”. Nasza wioska należy do plemiona Yimkhiung i sama 15 lat temu doświadczyła wewnętrznego sporu i wojny między plemionami obecnie zamieszkującymi miasto Kiphire. Dzięki uprzejmości pracowników Uniwersytetu mogliśmy potrzymać tradycyjne maczety, włócznie i założyć na głowy czapki wojowników.

 

 

Następnego dnia ruszyliśmy do stolicy Nagalandu, Kohimy i odwiedziliśmy wielki cmentarz wojenny z czasów drugiej wojny światowej, na którym zostali pochowani wszyscy polegli podczas bitwy o Kohimę w 1944 roku. Nagowie zostali w tym czasie najechani przez Japończyków i wraz z Brytyjczykami, przez których zostali podbici 60 lat wcześniej, odbili atak Japończyków.

 

W Kohimie musieliśmy spędzić kolejną noc, aby zameldować się na tamtejszym komisariacie, z uwagi że w tym miejscu się pojawiliśmy i ustalić nasze pozwolenia. Z powodu, że do stolicydotarliśmy w niedzielę musieliśmy zostać na dwie noce. Dzięki temu udało nam się zwiedzić kilka innych miejsc ważnych dla mieszkańców Nagalandu m.in Khonomę, czyli uznawaną za najpiękniejszą wioskę w całej krainie Nagów i jedyną wioskę w całym stanie, której Brytyjczykom nie udało się zdobyć. Widoki w Khonomie zostawiały nam gęsią skórkę na karkach, a spokój, który bił od tego miejsca powodował, że nie chcieliśmy wracać.

 

 

 

Byliśmy także świadkami tradycyjnej formy tkania, które lokalne kobiety wykorzystują do robienia szalików, przy użyciu krosna. W stolicy tego pięknego rejonu byliśmy ciepło przyjmowani w każdym miejscu, do którego się udawaliśmy. Europejczycy są tutaj bardzo rzadkim widokiem, z uwagi na to, jak rząd Indii izoluje tą część kraju od reszty świata, co jest spowodowane działaniem różnych grup walczących o niepodległość Nagalandu. Tak naprawdę w tym miejscu dopiero poczuliśmy ducha tak ciekawej części Indii. Po dwóch nocach w Kohimie ruszyliśmy w długą, żmudną podróż, która trwała 17 godzin. Wyruszyliśmy o godzinie 4 z Kohimy, niestety nie udało nam się zmrużyć oka, aż do samego końca trasy z uwagi na jakość górskich wertepów w Nagalandzie. Po drodze jedliśmy śniadanie i obiad na parafiach, które się znajdywały po drodze na ,,autostradzie” prowadzącej do dystryktu Kiphire. Odwiedziliśmy Pfutsero, najwyższą wioskę w całym stanie, a obiad zjedliśmy w Meluri, gdzie również przedstawiliśmy się w szkole tamtejszym dzieciom i zaśpiewaliśmy polską piosenkę. Na własnej skórze zrozumieliśmy, gdy Lidia i Ewa opowiadały o tym, że wystąpienia publiczne są dla nich bardzo ważne! Zbliżając się do Phuvkiu musieliśmy się zgłosić na komisariat w Kiphire, gdzie powiedzieli nam, że musimy się zgłosić na komisariat w Pungro, czyli mieście na samej granicy Indii i Birmy. Finalnie podczas sześciu dni podróży odwiedziliśmy cztery komisariaty, dwa uniwersytety, dziewięć miejscowości, a to wszystko pozwoliło nam zrozumieć problemy i kulturę tego niesamowitego narodu. O 21 trafiliśmy do naszej destynacji, a tam czekał na nas Ojciec Akhil z ciepłym posiłkiem, który był cudownym finałem intensywnych kilku dni. Ku naszemu zdziwieniu księża, dla naszej wygody ,,przebudowali” kaplicę na trzeci pokój. Rano przebudził nas piękny śpiew ptaków i dźwięki, które do tej pory słyszeliśmy tylko w filmach osadzonych w scenerii tropików. Od razu zaczęliśmy pracę i po śniadaniu ruszyliśmy do nowo wybudowanej hali, aby tam zrobić, dla dzieci prezentację o Polsce i naszej kulturze.

 

 

Po wszystkim z Ojcem Kubą zwiedziliśmy wioskę, poznaliśmy kilka rodzin i zauważyliśmy, że mimo wstydliwości, która cechuje tych ludzi, są bardzo szczęśliwi, z powodu naszego przyjazdu i tego, że po prostu jesteśmy zainteresowani ich kulturą.

 

Następnego dnia dzieci w szkole przygotowały dla nas apel, na którym przedstawiły wiele tańców i wręczyły nam kwiaty, jako oficjalne przywitanie nas w szkole. Natomiast w niedzielę 27 lipca, mężczyźni z wioski przebrali się w swoje tradycyjne stroje i poprowadzili procesję, podczas której śpiewali wymieniając nasze imiona, a także wykonując swój klasyczny taniec, było to oficjalne przyjęcie nas do rodziny Phuvkiu. Tak właśnie, dzięki ludziom w tej przepięknej kulturowo społeczności, się tu czujemy – jak w domu.

 

 

 

tak nas przywitały siostry w Jakhama St. Joseph University

 

 

 

 

…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

 

 Tanzania

 

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

8 lipca do 11 sierpnia 2025

Andrzej Kortas i Paweł Napora

 

Pod tym samym słońcem – wolontariat w Tanzanii

 

Wolontariat misyjny to doświadczenie, które zostaje w człowieku na długo. Podczas kilku tygodni spędzonych w Tanzanii mieliśmy okazję uczestniczyć w codziennym życiu dwóch wspólnot sióstr misjonarek – w Chekereni i Wasso, w sercu regionu Ngorongoro. Spotkaliśmy się z dziećmi, które mimo trudnych warunków z entuzjazmem przychodzą do szkoły, oraz z siostrami, które codzienną pracą, modlitwą i uśmiechem tworzą przestrzeń godności, miłości i nadziei.

 

Chekereni – pierwszy przystanek

Nasza przygoda rozpoczęła się 9 lipca 2025 roku, po niemal dobie podróży z Polski przez Warszawę, Dohę, Nairobi aż do lotniska Kilimandżaro. Chekereni to niewielka miejscowość w pobliżu Arushy, gdzie siostry prowadzą szkołę dla dziewcząt.

Już od pierwszego dnia byliśmy zanurzeni w lokalną rzeczywistość – modlitwy, codzienne obowiązki, odwiedziny w klasach, bibliotece i pracowni komputerowej, która pilnie potrzebuje modernizacji. Dzieci z ciekawością słuchały opowieści o Polsce i Europie, a my poznawaliśmy ich codzienne wyzwania – życie w trudnych warunkach, przy ograniczonym dostępie do wody, w suchym, pylistym klimacie. W tym czasie trwa również budowa nowego internatu – inwestycji, która może znacząco poprawić warunki życia dziewcząt pochodzących z oddalonych wiosek.

 

Tengeru – ślad polskiej historii

Odwiedziliśmy także cmentarz polskich uchodźców w Tengeru – niezwykle poruszające miejsce, które przypomina o losach Polaków zesłanych na Syberię, a później osiedlonych w Tanzanii w czasie II wojny światowej. To ważna, choć wciąż mało znana karta naszej historii – godna przypominania i przekazywania kolejnym pokoleniom.

 

 

Święcenia w Arushy – żywy Kościół

Szczególnym przeżyciem była uroczystość święceń kapłańskich w katedrze w Arushy. Trwająca sześć godzin liturgia była pełna modlitwy, śpiewu i radości. Wierni przyjechali z odległych regionów, by towarzyszyć nowo wyświęconym kapłanom. Po Mszy Świętej mieliśmy okazję poprosić jednego z neoprezbiterów o błogosławieństwo – gest, który głęboko nas poruszył i przypomniał o jedności Kościoła.

 

Wasso – szkoła wśród Masajów

W połowie lipca dotarliśmy do Wasso – miejscowości położonej w regionie Ngorongoro, zamieszkanej głównie przez społeczność Masajów. Sama podróż była już afrykańską przygodą – 13-godzinna trasa pełna przystanków, awarii i lokalnej muzyki Tanzanian disco w przepełnionym autobusie. „Pole pole” – czyli powoli – to afrykański rytm, którego trzeba się nauczyć.

W Wasso siostry prowadzą przedszkole i szkołę podstawową z internatem, do której uczęszcza ponad 300 dzieci. Zajęcia prowadzone są w języku angielskim, co jest ogromnym wyzwaniem, gdyż dzieci na co dzień mówią w suahili i dialekcie masajskim. Szkoła funkcjonuje bardzo sprawnie, jednak zmaga się z wieloma brakami: brak prądu, przestarzały sprzęt, skromne boisko, brak placu zabaw, zabawek i materiałów edukacyjnych, a także toalety w złym stanie technicznym. Internat, w którym mieszka ponad 100 uczniów, również wymaga pilnej rozbudowy – wiele dzieci mieszka tam w bardzo trudnych warunkach, a budynek jest mocno zniszczony i przepełniony.

 

Nasza misja – obecność, relacje, wsparcie

Nasze dni w Wasso wypełniała praca: pomagaliśmy przy lekcjach, prowadziliśmy zajęcia muzyczne, taneczne i sportowe, opiekowaliśmy się zwierzętami, pracowaliśmy w ogrodzie, cerowaliśmy ubrania uczniów. Organizowaliśmy też zabawy z chustą animacyjną i zajęcia z klockami LEGO, które były dla dzieci zupełną nowością. Otrzymane książeczki w języku angielskim i kartki od dzieci z Polski wywołały ogromną radość – to były prawdziwe mosty łączące dwa światy.

 

Oto jest dzień – próby śpiewu z dziećmi

 

 

zajęcia z wrażliwości i wyobraźni

 

na ludową nutę w Wasso, integracja zabawa śmiech, no i ten kurz

 

Mieliśmy również okazję odwiedzić szpital prowadzony przez siostry – jedyną placówkę medyczną w regionie. Mimo skromnego wyposażenia, zapewnia on podstawową opiekę mieszkańcom – głównie Masajom. Ci, którzy wymagają poważniejszego leczenia, muszą być transportowani nawet 400 km do Arushy.

 

Wizyta w wiosce Masajów – cisza, która mówi najwięcej

Wizyta w jednej z masajskich wiosek była dla nas lekcją pokory i milczenia. Domy z gliny i gałęzi, bez światła, bieżącej wody i toalet. Wewnątrz ciemno, dym z paleniska unosi się bez ujścia. Dzieci od najmłodszych lat zajmują się młodszym rodzeństwem lub pomagają w gospodarstwie. Edukacja jest dostępna tylko dla nielicznych – wiele dzieci pokonuje pieszo kilkanaście kilometrów, aby dotrzeć do szkoły, jeśli rodzice im na to pozwolą.

Siostry każdego dnia wykonują ogromną pracę u podstaw – uczą higieny, wspierają kobiety, przekonują rodziny do posyłania dzieci do szkoły. To ciężka praca, ale przynosząca owoce – w postaci uśmiechów dzieci, które dostają szansę na inną przyszłość.

 

Siostry Oblatki – serce misji

Siostry są obecne wszędzie – w klasach, w kuchni, przy zwierzętach, w ogrodzie, w szpitalu. Pracują bez wytchnienia, a mimo to mają czas na modlitwę, uśmiech i wsparcie dla nas, wolontariuszy. Ich radość, pokora i duchowa siła są najpiękniejszym świadectwem Ewangelii w praktyce. W ich obecności zrozumieliśmy, że prawdziwa służba nie potrzebuje wielkich słów – wystarczy obecność i serce.

 

Wolontariat, który uczy i przemienia

Wolontariat misyjny to nie tylko czas dzielenia się, ale i uczenia się. Spotkaliśmy się z ubóstwem, które nie zabiera radości. Z prostym życiem, które nie gasi nadziei. To doświadczenie zmienia spojrzenie – pokazuje, że nie potrzeba wiele, by być blisko drugiego człowieka. Wystarczy trochę czasu, otwarte serce i gotowość do słuchania.

Tanzania to nie tylko rajskie widoki. To codzienność pełna wyzwań, ale też niesamowitego piękna. To ludzie, których warto poznać. To świat, który uczy wdzięczności i pokory.

 

Dołącz do nas!

Misje w Tanzanii wciąż potrzebują wsparcia. Jeśli czujesz, że chciałbyś przeżyć coś prawdziwego, zobaczyć świat z innej strony i zostawić po sobie ślad dobra – dołącz do wolontariatu misyjnego. Bo jak mówił św. Wincenty Pallotti: „Miłość Chrystusa przynagla nas.”

wolontariat salvatti tanzania

Tak się dzisiaj pożegnaliśmy – Nie zwlekaj Ruszaj. Nieoczekiwanie ta pieśń stała się hymnem naszego wyjazdu do Tanzanii

…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

 

Etiopia

 

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

10 kwietnia do 4 maja 2025

Tadeusz Kołodziejek

 

 

Moja Galilea

 

Hasło obecnego Roku Jubileuszowego 2025 „Pielgrzymi nadziei” jeszcze bardziej zmobilizowało mnie, aby po raz drugi wyjechać na wolontariat do Afryki. Święta Wielkanocne dane mi było spędzić już na misji. W przeżywaniu radości płynącej ze Zmartwychwstania Jezusa towarzyszyła nam słoneczna kąpiel, której było w obfitości. Z różnych powodów niezależnych ode mnie, prace przy budowie Kaplicy się opóźniły. Skupiłem się na doraźnych naprawach hydraulicznych, montowaniu zamków do metalowych drzwi powstającej plebanii oraz budowie murowanej zagrody dla kóz, które mają duże znaczenie dla misji.


Każdy wyjazd na wolontariat traktuję jako dziękczynienie Panu Bogu za otrzymane łaski, ale ta rozłąka z rodziną była szczególna. Zawsze fascynowały mnie słowa Jezusa, które wypowiedział do niewiast po swoim Zmartwychwstaniu. „Nie bójcie się, idźcie i oznajmijcie moim braciom niech idą do Galilei, tam mnie zobaczą”. Wyjeżdżając do Etiopii czułem, że to będzie moja Galilea.

 

Każdy wyjazd zatwierdza Ewelinka. Nie jest łatwo uzyskać pozwolenie na wyjazd, ale ostatecznie dochodzimy do porozumienia.

 

Wspólnota jaką udało się Siostrze zbudować była i pozostanie w mojej pamięci grupą ludzi, którzy w każdym działaniu okazują sobie szacunek. We wspólnym przygotowaniu posiłków, sprzątaniu, zmywaniu towarzyszyła im radość, którą okazują sobie miłujący się ludzie. Byłem pełen podziwu i zachwytu. Uczyłem się pokory i świętości od Siostry i Tych kilku pracowników misji.

 

Praca jakiej podjęła się Siostra jest czymś niezwykłym. Rejonu, w którym usytuowana jest misja nie można zaliczyć do bezpiecznych. Mimo różnych problemów 65 dzieciaków i ich mamy otrzymują bezinteresowną pomoc.
Warunki, ze względu na wysokie temperatury, nie są lekkie, ale dobry Bóg wyposaża i nieustannie czuwa, aby pokonywać trudności.

 

Kończąc, dziękuję Panu Bogu za opiekę i bezpieczny powrót. Dziękuję ks. Jerzemu Limanówce i całemu zespołowi Fundacji Salvatti.pl za zaufanie, jakie otrzymuję oraz Wszystkim wspierającym duchowo  i materialnie. Pozdrawiam.

Tadeusz