2025

 

 

Spis treści :

 

 

 

Nad rzekami Babilonu – Bóg sam wybrał czasIzabela Czekaj, Renata Janczarska, Ewa Marcinkowska

Codzienność na Kubie: między kartką a wynalazkiemDariusz Świerk

Tam, gdzie nic nie jest pewne – wolontariat wśród wzgórz NagalanduRozalia Goleń, Ania Wasilewska, Amadeusz Kiedrowski

Pod tym samym słońcem – wolontariat w TanzaniiAndrzej Kortas, Paweł Napora

Moja GalileaTadeusz Kołodziejek

………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………

 

Kazachstan

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

19 lipca do 12 sierpnia 2025

Izabela Czekaj, Renata Janczarska, Ewa Marcinkowska

 
Nad rzekami Babilonu – Bóg sam wybrał czas

 

…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

 

Kuba

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

8 maja do 31 października 2025

Dariusz Świerk

 

Codzienność na Kubie: między kartką a wynalazkiem

 

Jako wolontariusz pomagam na Kubie w remontach przy parafii i każdego dnia mam okazję zobaczyć, jak wygląda życie zwykłych ludzi. Sytuacja jest naprawdę trudna. Paliwo wydawane jest na przydziały. Mieszkańcy dostają wiadomość, którego dnia i na jakiej stacji mogą je odebrać. Jeśli akurat będzie prąd i dotrze wystarczająca ilość paliwa, uda się zrealizować przydział. Jeśli nie, trzeba czekać.

Transport działa, ale jest bardzo ograniczony. Istnieje komunikacja państwowa, gdzie bilety kosztują symboliczne kilka peso, lecz kursy są rzadkie i niepewne. Prywatny transport jest znacznie bardziej zróżnicowany. Od motorów przerobionych tak, aby wozić kilka osób, przez stare samochody ledwo trzymające się na drodze, aż po nowsze busy typu taxi colectivo. W tym przypadku ceny są znacznie wyższe i często liczone w setkach peso lub w dolarach.

 

Kościół w Managua

 

Kaplica w Las Guasimas

 

Codziennością są także planowe wyłączenia prądu, nazywane tutaj apagones. W niektórych miejscowościach prąd dostępny jest tylko przez trzy godziny w ciągu dnia, w innych działa zaledwie przez kilka godzin. W regionach, gdzie znajdują się ważne fabryki, zdarza się, że prąd jest częściej, jak na przykład w Managua. Kiedy go brakuje, ludzie gotują na węglu drzewnym, drewnie albo na czymkolwiek, co da się rozpalić.

Żywność wciąż rozdzielana jest w systemie racji. Każdy posiada kartkę, dzięki której może odebrać przydział w konkretnym sklepie rządowym. Dostawy są jednak mniejsze niż potrzeby, więc kto pierwszy, ten kupuje. Jeśli nie uda się odebrać produktów w danym miesiącu, przydział przepada. W sklepach ceny są niższe niż na ulicy, dlatego ustawiają się długie kolejki. Można tam kupić ryż, fasolę, czasem jajka czy kawałek mięsa.

 

Przy domach rzadko spotyka się ogródki warzywne, mimo że ziemi jest dużo. Częściej rosną tam drzewa owocowe, jak bananowce, mango czy awokado. W sklepach rządowych, gdzie płaci się peso, towar znika błyskawicznie. W marketach dolarowych wybór jest większy, ale przy obecnym kursie dolara mało kto może sobie pozwolić na zakupy. Sklepy prywatne są dobrze zaopatrzone, lecz ceny są ogromne. Zwykła kawiarka potrafi kosztować tyle, że wielu ludzi, nawet dobrze zarabiających, nie stać na jej zakup.

 

Zbliża się rok szkolny, więc na ulicznych straganach pojawiło się sporo artykułów dla dzieci. Widziałem mężczyznę, który długo oglądał plecak. Wyglądało na to, że bardzo mu się podoba, ale cena była zbyt wysoka.
Mieszkańcy żyją z dnia na dzień. W szpitalach przy chorych zawsze czuwa ktoś z rodziny, ponieważ pielęgniarek jest zbyt mało. Kubańczycy są niezwykle pomysłowi. Na wyspie istnieje nawet powiedzenie invento cubano, czyli wynalazek po kubańsku. Można tu zobaczyć pojazd zbudowany na bazie motoru, który wozi osiem osób i wygląda jak prowizoryczny samochód. Takie rozwiązania powstają na każdym kroku, czy to przy naprawianiu sprzętu, czy przy gotowaniu z resztek.

Mimo trudności ludzie starają się zachować pogodę ducha. Pomagają sobie nawzajem i dzielą się tym, co mają. Nawet w kryzysie próbują żyć normalnie i nie tracą nadziei, że jutro będzie choć trochę lepsze.

 

…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

 

Indie

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

17 lipca do 30 sierpnia 2025

Rozalia Goleń, Ania Wasilewska, Amadeusz Kiedrowski

 

Tam, gdzie nic nie jest pewne – wolontariat wśród wzgórz Nagalandu

 

17 lipca 2025. Tego dnia zaczęła się nasza misyjna podróż, lecz nie możemy powiedzieć, że też wtedy zaczęła się nasza przygoda. Ona rozpoczęła się na tydzień przed naszym wylotem, gdy dostaliśmy wiadomość na skrzynkę mailową, że nasze wizy zostały odrzucone. Tydzień ten spędziliśmy intensywnie na ponownym  wypełnianiu formularzy i wyprawach do indyjskiej ambasady, które wprawiały nas w emocjonalny rollercoaster. Jeszcze 2 dni przed wylotem nie wiedzieliśmy czy wizę otrzymamy. Natomiast dzień przed wylotem odetchnęliśmy z ulgą, gdy tym razem dostaliśmy informację, że nasze wizy są gotowe do odebrania.

 

Przed bramkami, już na lotnisku, zostaliśmy pobłogosławieni przez siostrę Annę oraz Monikę, które trzymały kciuki za naszą podróż. Wiedziały, że przed nami stoi ciekawie zapowiadający się tydzień podróży na miejsce docelowe. O godzinie 15, pełni ekscytacji, weszliśmy na pokład samolotu. Siedzieliśmy w samolocie jako jedyni Europejczycy, wśród ludzi wracających do domu, wśród języków, których nigdy nie słyszeliśmy. Nocny lot trwał sześć i pół godziny, który spędziliśmy na oglądaniu filmów, ponieważ ekscytacja nie pozwalała nam zmrużyć oka.

W Delhi, zaraz po wyjściu z samolotu powitały nas zachwycające hinduskie mudry – tradycyjne gesty dłoni symbolizujące pokój i gościnność.

 

 

Po przejściu przez okienka i odebraniu bagaży, zanim nawet zdążyliśmy wymienić pierwsze spojrzenia, otoczyli nas taksówkarze. Uśmiechy, nagabywanie, a gdy odmówiliśmy: gniewne gesty. Ich natarczywość była jak pierwsze uderzenie egzotyki: intensywne, głośne i nieco przytłaczające. Nasz hotel był tuż przy lotnisku, zaledwie minutę spacerem od terminalu 1, skąd następnego dnia mieliśmy lecieć dalej, natomiast droga z terminalu 3 do terminalu 1 taksówką trwała prawie pół godziny. Stąd musieliśmy się przeprawić przez chmarę nagabujących oszustów i trafić na miejsce, z którego można zamówić sprawdzoną taksówkę. Lokalizacja naszego hotelu była ciemna, nieco wątpliwa, z ulicą, na której życie tętniło długo po zmroku. Sam budynek nie budził zachwytu: zniszczone ściany, skrzypiące, połamane łóżka. Tej nocy nie zmrużyliśmy oka. O piątej rano, z zakasanymi rękawami, wyruszyliśmy w stronę lotniska, zmęczeni, ale gotowi na kolejny etap. Lot do Dimapuru był krótki, ale po wyjściu na płytę lotniska uderzył nas gorąc i wilgoć tak gęsta, że aż trudno było oddychać. O 15:45, z walizkami w dłoniach, stanęliśmy przy niewielkim okienku „Tourist Immigration Office”. Tam dowiedzieliśmy się, że nie mamy wymaganego pozwolenia na wjazd do stanu Nagaland. Przepis został wprowadzony niedawno, ze względów bezpieczeństwa, a my, nieświadomi nie rozumieliśmy o co chodzi. Ksiądz Thomas, który odebrał nas z lotniska, natychmiast przejął sprawy w swoje ręce. Widzieliśmy, jak rozmawia z policją, gestykuluje, tłumaczy. W końcu wskazał na pancerne auto marki Mahindra. Wsiedliśmy, a wraz z nami policjantka o poważnym spojrzeniu. Pojechaliśmy na komisariat. W środku spisano nasze dane, a ksiądz Thomas został przesłuchany w innym pokoju. Atmosfera była dziwnie spokojna, jakby wszyscy mieli na to czas. W końcu jeden z policjantów uśmiechnął się i poprosił nas o opuszczenie komisariatu. Problem jednak pozostał: nie mogliśmy opuścić Dimapuru. Zawieziono nas do domu biskupa, który w tym czasie przebywał w Stanach. Przywitali nas księża i zaprosili na obiad: pierwszy ciepły posiłek, dzięki któremu poczuliśmy, że w końcu można usiąść. Po wszystkim ksiądz Thomas musiał wrócić, a my czekaliśmy na ojca Jacoba, który wyruszył do nas z samego rana, by dotrzeć tutaj wieczorem. Gdy usłyszeliśmy klakson, wybiegliśmy z pokojów. Ojciec Jacob wysiadł z samochodu i powitał nas jego szeroki uśmiech, koszulka z napisem „Thailand” i aura człowieka, który natychmiast wzbudza sympatię. Mimo dwudziestu godzin podróży usiadł z nami do kolacji, żartował i rozładował cały stres ostatnich dwóch dni. Po posiłku pomógł nam wypełnić wniosek o pozwolenie na pobyt w Nagaland i siedzieliśmy nad wolno działającą stroną ok. dwóch godzin.

Kiedy w końcu gasiliśmy światło, zmęczeni, ale pełni wrażeń, zgodnie rzuciliśmy: ,,No… będzie ciekawie!”

I w tym krótkim zdaniu zmieściła się cała nasza dotychczasowa podróż: nieprzewidywalna, pełna niespodzianek, ale piękna już od pierwszych chwil.

 

 

Podczas naszego krótkiego pobytu w Dimapurze nie mieliśmy czasu na nudę. Pogoda w tym mieście przypomina duszące ciepło fińskich saun, podczas naszego pobytu temperatura odczuwalna wynosiła ok. 45 stopni, a każdy oddech zdawał się zagotowywać płuca od środka. Wieść o trójce nielegalnych imigrantów z Polski :), którzy bez pozwolenia na pobyt utknęli w największym mieście w Nagaland, szybko się rozeszła i o poranku przyjechał nas zobaczyć rektor St. Joseph College. Okazał się bardzo otwartym i ciekawym księdzem, który chciał się dowiedzieć czegoś o Polsce i naszym zadaniu, które będziemy wykonywać w wiosce Phuvkiu. Po rozmowie okazało się, że zaplanował dla nas cały dzień zwiedzania okolicy, więc po zakupach w pobliskim markecie gdzie kupiliśmy wiele przydatnych rzeczy dla dzieci w szkole w Phuvkiu, ruszyliśmy z Ojcem Jacobem na zwiedzanie miasta. Opuszczając mury domu biskupa i centrum miasta, zobaczyliśmy surowe realia życia mieszkańców Dimapuru, które dla nas wydawały się szokujące, a dla mieszkańców wiosek jak Phuvkiu: wydają się luksusem. Dzięki Ojcu Kubie (tak nazywamy Ojca Jacoba) i rektorowi college’u w Kohimie, mieliśmy szansę zobaczyć wiele ciekawych miejsc w okolicy i zanurzyć się w kulturze plemion Naga. Odwiedziliśmy lokalne seminarium, do którego trafiają już młodzi chłopcy w wieku 16 lat i na samym początku przez kilka lat studiują filozofię. Okazało się, że w ten dzień w seminarium jest zorganizowany turniej piłki nożnej między klasami, który mieliśmy zaszczyt obejrzeć, a po nim przeszliśmy się przez wiszący most nad rzeką w pobliżu, który był dla nas wielką atrakcją. Kolejną stacją był St. Joseph University nieopodal miasta. Wielki kampus uniwersytetu wywołał na nas wrażenie.

 

 

Zostaliśmy oprowadzeni po każdej części kampusu, a najbardziej zainteresowało nas muzeum ukazujące piękno tradycji plemion Naga. Tam dowiedzieliśmy się o ciekawych, a zarazem tragicznych i przerażających tradycjach i historii tego terenu. Nagaland zamieszkuje ok. 2mln ludzi, którzy są podzieleni na 17 plemion, a każda z wiosek ma swój oddzielny dialekt i unikalne tradycje. Także szokująca dla nas było informacją, że podczas wojen między plemionami, wojownicy odnoszący zwycięstwo, odcinają głowy najdzielniejszym wojownikom strony przeciwnej, a ta praktyka jest określana mianem ,,headhuntingu”. Dzięki prężnym działaniom amerykańskich misjonarzy w latach sześćdziesiątych, 90% populacji Naga to chrześcijanie, natomiast tylko 20% z nich to katolicy, a reszta to baptyści. Wraz z wzrostem popularności chrześcijaństwa w regionie, zaczęto odchodzić od tej praktyki, jednak od czasu do czasu podczas wewnętrznych wojen stosuje się tą brutalną ,,tradycję”. Nasza wioska należy do plemiona Yimkhiung i sama 15 lat temu doświadczyła wewnętrznego sporu i wojny między plemionami obecnie zamieszkującymi miasto Kiphire. Dzięki uprzejmości pracowników Uniwersytetu mogliśmy potrzymać tradycyjne maczety, włócznie i założyć na głowy czapki wojowników.

 

 

Następnego dnia ruszyliśmy do stolicy Nagalandu, Kohimy i odwiedziliśmy wielki cmentarz wojenny z czasów drugiej wojny światowej, na którym zostali pochowani wszyscy polegli podczas bitwy o Kohimę w 1944 roku. Nagowie zostali w tym czasie najechani przez Japończyków i wraz z Brytyjczykami, przez których zostali podbici 60 lat wcześniej, odbili atak Japończyków.

 

W Kohimie musieliśmy spędzić kolejną noc, aby zameldować się na tamtejszym komisariacie, z uwagi że w tym miejscu się pojawiliśmy i ustalić nasze pozwolenia. Z powodu, że do stolicydotarliśmy w niedzielę musieliśmy zostać na dwie noce. Dzięki temu udało nam się zwiedzić kilka innych miejsc ważnych dla mieszkańców Nagalandu m.in Khonomę, czyli uznawaną za najpiękniejszą wioskę w całej krainie Nagów i jedyną wioskę w całym stanie, której Brytyjczykom nie udało się zdobyć. Widoki w Khonomie zostawiały nam gęsią skórkę na karkach, a spokój, który bił od tego miejsca powodował, że nie chcieliśmy wracać.

 

 

 

Byliśmy także świadkami tradycyjnej formy tkania, które lokalne kobiety wykorzystują do robienia szalików, przy użyciu krosna. W stolicy tego pięknego rejonu byliśmy ciepło przyjmowani w każdym miejscu, do którego się udawaliśmy. Europejczycy są tutaj bardzo rzadkim widokiem, z uwagi na to, jak rząd Indii izoluje tą część kraju od reszty świata, co jest spowodowane działaniem różnych grup walczących o niepodległość Nagalandu. Tak naprawdę w tym miejscu dopiero poczuliśmy ducha tak ciekawej części Indii. Po dwóch nocach w Kohimie ruszyliśmy w długą, żmudną podróż, która trwała 17 godzin. Wyruszyliśmy o godzinie 4 z Kohimy, niestety nie udało nam się zmrużyć oka, aż do samego końca trasy z uwagi na jakość górskich wertepów w Nagalandzie. Po drodze jedliśmy śniadanie i obiad na parafiach, które się znajdywały po drodze na ,,autostradzie” prowadzącej do dystryktu Kiphire. Odwiedziliśmy Pfutsero, najwyższą wioskę w całym stanie, a obiad zjedliśmy w Meluri, gdzie również przedstawiliśmy się w szkole tamtejszym dzieciom i zaśpiewaliśmy polską piosenkę. Na własnej skórze zrozumieliśmy, gdy Lidia i Ewa opowiadały o tym, że wystąpienia publiczne są dla nich bardzo ważne! Zbliżając się do Phuvkiu musieliśmy się zgłosić na komisariat w Kiphire, gdzie powiedzieli nam, że musimy się zgłosić na komisariat w Pungro, czyli mieście na samej granicy Indii i Birmy. Finalnie podczas sześciu dni podróży odwiedziliśmy cztery komisariaty, dwa uniwersytety, dziewięć miejscowości, a to wszystko pozwoliło nam zrozumieć problemy i kulturę tego niesamowitego narodu. O 21 trafiliśmy do naszej destynacji, a tam czekał na nas Ojciec Akhil z ciepłym posiłkiem, który był cudownym finałem intensywnych kilku dni. Ku naszemu zdziwieniu księża, dla naszej wygody ,,przebudowali” kaplicę na trzeci pokój. Rano przebudził nas piękny śpiew ptaków i dźwięki, które do tej pory słyszeliśmy tylko w filmach osadzonych w scenerii tropików. Od razu zaczęliśmy pracę i po śniadaniu ruszyliśmy do nowo wybudowanej hali, aby tam zrobić, dla dzieci prezentację o Polsce i naszej kulturze.

 

 

Po wszystkim z Ojcem Kubą zwiedziliśmy wioskę, poznaliśmy kilka rodzin i zauważyliśmy, że mimo wstydliwości, która cechuje tych ludzi, są bardzo szczęśliwi, z powodu naszego przyjazdu i tego, że po prostu jesteśmy zainteresowani ich kulturą.

 

Następnego dnia dzieci w szkole przygotowały dla nas apel, na którym przedstawiły wiele tańców i wręczyły nam kwiaty, jako oficjalne przywitanie nas w szkole. Natomiast w niedzielę 27 lipca, mężczyźni z wioski przebrali się w swoje tradycyjne stroje i poprowadzili procesję, podczas której śpiewali wymieniając nasze imiona, a także wykonując swój klasyczny taniec, było to oficjalne przyjęcie nas do rodziny Phuvkiu. Tak właśnie, dzięki ludziom w tej przepięknej kulturowo społeczności, się tu czujemy – jak w domu.

 

 

 

tak nas przywitały siostry w Jakhama St. Joseph University

 

 

 

 

…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

 

 Tanzania

 

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

8 lipca do 11 sierpnia 2025

Andrzej Kortas i Paweł Napora

 

Pod tym samym słońcem – wolontariat w Tanzanii

 

Wolontariat misyjny to doświadczenie, które zostaje w człowieku na długo. Podczas kilku tygodni spędzonych w Tanzanii mieliśmy okazję uczestniczyć w codziennym życiu dwóch wspólnot sióstr misjonarek – w Chekereni i Wasso, w sercu regionu Ngorongoro. Spotkaliśmy się z dziećmi, które mimo trudnych warunków z entuzjazmem przychodzą do szkoły, oraz z siostrami, które codzienną pracą, modlitwą i uśmiechem tworzą przestrzeń godności, miłości i nadziei.

 

Chekereni – pierwszy przystanek

Nasza przygoda rozpoczęła się 9 lipca 2025 roku, po niemal dobie podróży z Polski przez Warszawę, Dohę, Nairobi aż do lotniska Kilimandżaro. Chekereni to niewielka miejscowość w pobliżu Arushy, gdzie siostry prowadzą szkołę dla dziewcząt.

Już od pierwszego dnia byliśmy zanurzeni w lokalną rzeczywistość – modlitwy, codzienne obowiązki, odwiedziny w klasach, bibliotece i pracowni komputerowej, która pilnie potrzebuje modernizacji. Dzieci z ciekawością słuchały opowieści o Polsce i Europie, a my poznawaliśmy ich codzienne wyzwania – życie w trudnych warunkach, przy ograniczonym dostępie do wody, w suchym, pylistym klimacie. W tym czasie trwa również budowa nowego internatu – inwestycji, która może znacząco poprawić warunki życia dziewcząt pochodzących z oddalonych wiosek.

 

Tengeru – ślad polskiej historii

Odwiedziliśmy także cmentarz polskich uchodźców w Tengeru – niezwykle poruszające miejsce, które przypomina o losach Polaków zesłanych na Syberię, a później osiedlonych w Tanzanii w czasie II wojny światowej. To ważna, choć wciąż mało znana karta naszej historii – godna przypominania i przekazywania kolejnym pokoleniom.

 

 

Święcenia w Arushy – żywy Kościół

Szczególnym przeżyciem była uroczystość święceń kapłańskich w katedrze w Arushy. Trwająca sześć godzin liturgia była pełna modlitwy, śpiewu i radości. Wierni przyjechali z odległych regionów, by towarzyszyć nowo wyświęconym kapłanom. Po Mszy Świętej mieliśmy okazję poprosić jednego z neoprezbiterów o błogosławieństwo – gest, który głęboko nas poruszył i przypomniał o jedności Kościoła.

 

Wasso – szkoła wśród Masajów

W połowie lipca dotarliśmy do Wasso – miejscowości położonej w regionie Ngorongoro, zamieszkanej głównie przez społeczność Masajów. Sama podróż była już afrykańską przygodą – 13-godzinna trasa pełna przystanków, awarii i lokalnej muzyki Tanzanian disco w przepełnionym autobusie. „Pole pole” – czyli powoli – to afrykański rytm, którego trzeba się nauczyć.

W Wasso siostry prowadzą przedszkole i szkołę podstawową z internatem, do której uczęszcza ponad 300 dzieci. Zajęcia prowadzone są w języku angielskim, co jest ogromnym wyzwaniem, gdyż dzieci na co dzień mówią w suahili i dialekcie masajskim. Szkoła funkcjonuje bardzo sprawnie, jednak zmaga się z wieloma brakami: brak prądu, przestarzały sprzęt, skromne boisko, brak placu zabaw, zabawek i materiałów edukacyjnych, a także toalety w złym stanie technicznym. Internat, w którym mieszka ponad 100 uczniów, również wymaga pilnej rozbudowy – wiele dzieci mieszka tam w bardzo trudnych warunkach, a budynek jest mocno zniszczony i przepełniony.

 

Nasza misja – obecność, relacje, wsparcie

Nasze dni w Wasso wypełniała praca: pomagaliśmy przy lekcjach, prowadziliśmy zajęcia muzyczne, taneczne i sportowe, opiekowaliśmy się zwierzętami, pracowaliśmy w ogrodzie, cerowaliśmy ubrania uczniów. Organizowaliśmy też zabawy z chustą animacyjną i zajęcia z klockami LEGO, które były dla dzieci zupełną nowością. Otrzymane książeczki w języku angielskim i kartki od dzieci z Polski wywołały ogromną radość – to były prawdziwe mosty łączące dwa światy.

 

Oto jest dzień – próby śpiewu z dziećmi

 

 

zajęcia z wrażliwości i wyobraźni

 

na ludową nutę w Wasso, integracja zabawa śmiech, no i ten kurz

 

Mieliśmy również okazję odwiedzić szpital prowadzony przez siostry – jedyną placówkę medyczną w regionie. Mimo skromnego wyposażenia, zapewnia on podstawową opiekę mieszkańcom – głównie Masajom. Ci, którzy wymagają poważniejszego leczenia, muszą być transportowani nawet 400 km do Arushy.

 

Wizyta w wiosce Masajów – cisza, która mówi najwięcej

Wizyta w jednej z masajskich wiosek była dla nas lekcją pokory i milczenia. Domy z gliny i gałęzi, bez światła, bieżącej wody i toalet. Wewnątrz ciemno, dym z paleniska unosi się bez ujścia. Dzieci od najmłodszych lat zajmują się młodszym rodzeństwem lub pomagają w gospodarstwie. Edukacja jest dostępna tylko dla nielicznych – wiele dzieci pokonuje pieszo kilkanaście kilometrów, aby dotrzeć do szkoły, jeśli rodzice im na to pozwolą.

Siostry każdego dnia wykonują ogromną pracę u podstaw – uczą higieny, wspierają kobiety, przekonują rodziny do posyłania dzieci do szkoły. To ciężka praca, ale przynosząca owoce – w postaci uśmiechów dzieci, które dostają szansę na inną przyszłość.

 

Siostry Oblatki – serce misji

Siostry są obecne wszędzie – w klasach, w kuchni, przy zwierzętach, w ogrodzie, w szpitalu. Pracują bez wytchnienia, a mimo to mają czas na modlitwę, uśmiech i wsparcie dla nas, wolontariuszy. Ich radość, pokora i duchowa siła są najpiękniejszym świadectwem Ewangelii w praktyce. W ich obecności zrozumieliśmy, że prawdziwa służba nie potrzebuje wielkich słów – wystarczy obecność i serce.

 

Wolontariat, który uczy i przemienia

Wolontariat misyjny to nie tylko czas dzielenia się, ale i uczenia się. Spotkaliśmy się z ubóstwem, które nie zabiera radości. Z prostym życiem, które nie gasi nadziei. To doświadczenie zmienia spojrzenie – pokazuje, że nie potrzeba wiele, by być blisko drugiego człowieka. Wystarczy trochę czasu, otwarte serce i gotowość do słuchania.

Tanzania to nie tylko rajskie widoki. To codzienność pełna wyzwań, ale też niesamowitego piękna. To ludzie, których warto poznać. To świat, który uczy wdzięczności i pokory.

 

Dołącz do nas!

Misje w Tanzanii wciąż potrzebują wsparcia. Jeśli czujesz, że chciałbyś przeżyć coś prawdziwego, zobaczyć świat z innej strony i zostawić po sobie ślad dobra – dołącz do wolontariatu misyjnego. Bo jak mówił św. Wincenty Pallotti: „Miłość Chrystusa przynagla nas.”

wolontariat salvatti tanzania

Tak się dzisiaj pożegnaliśmy – Nie zwlekaj Ruszaj. Nieoczekiwanie ta pieśń stała się hymnem naszego wyjazdu do Tanzanii

…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

 

Etiopia

 

WOLONTARIAT SALVATTI.PL

10 kwietnia do 4 maja 2025

Tadeusz Kołodziejek

 

 

Moja Galilea

 

Hasło obecnego Roku Jubileuszowego 2025 „Pielgrzymi nadziei” jeszcze bardziej zmobilizowało mnie, aby po raz drugi wyjechać na wolontariat do Afryki. Święta Wielkanocne dane mi było spędzić już na misji. W przeżywaniu radości płynącej ze Zmartwychwstania Jezusa towarzyszyła nam słoneczna kąpiel, której było w obfitości. Z różnych powodów niezależnych ode mnie, prace przy budowie Kaplicy się opóźniły. Skupiłem się na doraźnych naprawach hydraulicznych, montowaniu zamków do metalowych drzwi powstającej plebanii oraz budowie murowanej zagrody dla kóz, które mają duże znaczenie dla misji.


Każdy wyjazd na wolontariat traktuję jako dziękczynienie Panu Bogu za otrzymane łaski, ale ta rozłąka z rodziną była szczególna. Zawsze fascynowały mnie słowa Jezusa, które wypowiedział do niewiast po swoim Zmartwychwstaniu. „Nie bójcie się, idźcie i oznajmijcie moim braciom niech idą do Galilei, tam mnie zobaczą”. Wyjeżdżając do Etiopii czułem, że to będzie moja Galilea.

 

Każdy wyjazd zatwierdza Ewelinka. Nie jest łatwo uzyskać pozwolenie na wyjazd, ale ostatecznie dochodzimy do porozumienia.

 

Wspólnota jaką udało się Siostrze zbudować była i pozostanie w mojej pamięci grupą ludzi, którzy w każdym działaniu okazują sobie szacunek. We wspólnym przygotowaniu posiłków, sprzątaniu, zmywaniu towarzyszyła im radość, którą okazują sobie miłujący się ludzie. Byłem pełen podziwu i zachwytu. Uczyłem się pokory i świętości od Siostry i Tych kilku pracowników misji.

 

Praca jakiej podjęła się Siostra jest czymś niezwykłym. Rejonu, w którym usytuowana jest misja nie można zaliczyć do bezpiecznych. Mimo różnych problemów 65 dzieciaków i ich mamy otrzymują bezinteresowną pomoc.
Warunki, ze względu na wysokie temperatury, nie są lekkie, ale dobry Bóg wyposaża i nieustannie czuwa, aby pokonywać trudności.

 

Kończąc, dziękuję Panu Bogu za opiekę i bezpieczny powrót. Dziękuję ks. Jerzemu Limanówce i całemu zespołowi Fundacji Salvatti.pl za zaufanie, jakie otrzymuję oraz Wszystkim wspierającym duchowo  i materialnie. Pozdrawiam.

Tadeusz