Zapiski z Etiopii

Wszystkich Was i każdego z osobna pozdrawiam jak najserdeczniej z Hawassy w Etiopii. To już prawie dwa miesiące jak tu jestem. Zdążyłam więc cokolwiek okrzepnąć, choć nadal trudno o dystans do naszej szpitalnej rzeczywistości.

Najpierw kilka słów o samej Etiopii. Wszystko tu jest inaczej. Rok 2012, miesiąc trzeci z trzynastu, nie mam pojęcia, który z kolei dzień, godzina 14, czyli po naszemu 20, a po Waszemu 18. Kalendarz liturgiczny o dwa tygodnie do tyłu, ale Wszystkich Świętych obchodziliśmy w miniony piątek. Zagubiliście się wystarczająco?

W latach 70-tych ubiegłego wieku (zgodnie z kalendarzem gregoriańskim) skończył się w Etiopii feudalizm, a zaczął komunizm, po 17 latach nastała federacja. Dziewięć regionów, 86 języków z różnych grup. W naszym, południowym regionie 56. 46% społeczeństwa podlega skolaryzacji, 80% to rolnicy, a ścisłej ludzie żyjący z ziemi, która w czasie suszy nie rodzi (głód spowodowany brakiem wody był przyczynkiem do obalenia przez komunistów ostatniego cesarza Haile Selassie w 1974 r.).

Dwa ważne wydarzenie mogły obić Wam się ostatnio o uszy: pokojowy Nobel dla tutejszego premiera i apel Papieża Franciszka o modlitwę w intencji Etiopii. Tarcia etniczne i religijne są oczywistym odpryskiem walki o władzę. Giną zwykli ludzie, przeszło 80 ofiar śmiertelnych w ostatnich dniach. Blokady dróg, godzina policyjna dla motocyklistów. „To wstyd, że kiedy w końcu udało się zaprowadzić pokój w relacjach z naszymi sąsiadami, mamy wojnę we własnym domu! Komuś zdecydowanie zależy na destabilizacji Etiopii” – napisał do Papieża metropolita Addis Adeby, Kard. Souraphiel.

Ale życie płynie normalnie, przynajmniej to nasze, w ośrodku dla najuboższych Mother Theresa House, prowadzonym przez Misjonarki Miłości. Ani to szpital, bo nie ma lekarzy, ani ośrodek zdrowia, bo chorzy przebywają na oddziałach. Trochę hospicjum – chorzy na HIV/AIDS, raka, trochę zakaźny – gruźlica, trochę dom samotnej matki, trochę psychiatryk. Będzie grubo ponad 200 osób. Istny kogel-mogel. Tak czy inaczej im większa bieda, tym szybciej do nas trafi. Komu nie chcą pomóc w szpitalu, puka do Matki Teresy. Co dostanie? Kochanie, spanie, jedzenie, a jak się uda to leczenie i rehabilitację. Niestety nie zawsze się udaje. Znakomita większość materiałów opatrunkowych i leków do dary z Polski. Sama przytaszczyłam niemal 20 kg tych rozmaitości. Ale to kropla w morzu potrzeb.

Dzień powszedni zaczynamy mszą z siostrami. Do kaplicy zaglądają różne zaprzyjaźnione osoby. Księża zmieniają się. Raz kombonianin, innym razem biskup Roberto, salezjanin, albo lekko teatralny ksiądz-staruszek. Zawsze zamieniają z nami kilka słów, życzą dobrego dnia. Śniadanie składa się z chleba i darów od linii lotniczych (małe masełka, dżemiki, majonez itp.). Kupuję avocado dla urozmaicenia. Od 9 jestem w szpitalu. Pacjenci przychodzą na masaż, rehabilitację albo zmianę opatrunku. Zależnie od potrzeb robię co trzeba. Niektóre przypadki są dla mnie za trudne, bariera językowa nie daje żadnej wiedzy o schorzeniu. Wielość dialektów powoduje, że nawet lokalny rehabilitant, który zna raptem kilka słów po angielsku, potrzebuje czasem tłumacza. Dużo machamy rękami.

Od 12 do 15.30 mam przerwę. Trzeba przygotować obiad, a jeśli się ładnie poprosi, zgarnąć coś ze szpitalnej kuchni (codziennym pewniakiem jest ryż z soczewicą). Dla urozmaicenia można zabrać się z pielęgniarzami do baru naprzeciwko na pyszną indżerę, czyli placek z fermentowanej mąki z rozmaitymi warzywnymi dodatkami, potem obowiązkowo tradycyjnie wypalana i przygotowywana kawa z odrobiną cukru i gałązką ruty – rarytas! Obiad i kawa trwają bardzo długo, bo posiłek jest tu kwintesencją bycia razem.

Popołudnia są bardziej rekreacyjne. Można je spędzać z dzieciakami na damskim bloku, grać z panami w piłkę, w karty, odwiedzać leżących pacjentów albo niemowlęta. Jeśli siostry przyjmą nowych chorych, trzeba ich opatrzyć według wskazań. O 18 zaczynają się modlitwy: nieszpory, różaniec, adoracja do 19.30. To czas kiedy szczególnie jestem z Wami. Potem szybko do domku, bo kiedy wracam z kaplicy pies czeka już, żeby rozpocząć nocną wartę. Trzeba pozamykać furtki i zostać w klateczce do rana. Kolacja, to dojadanie, bo nie ma lodówki, a ciepło owszem. Potem już tylko mycie i „dobranoc Ci Boziu”.

Z myciem jest trochę kłopotu, bo średnio co dwa tygodnie kran wysycha i trzeba zasilać się wodą z beczki. Ten wyjątkowy czas jest właśnie teraz. Bywa, że prądu i wody nie ma jednocześnie, wówczas beczka występuje w duecie z termosem. Trzeba tylko pamiętać, że jedno i drugie musi być w gotowości bojowej. Nie są to jednak duże troski wobec radości jaką daje codziennie gorące słońce. Dusza śpiewa!

Im bardziej zakorzeniam się w tym miejscu, tym czas szybciej biegnie. Dziękuję Bogu za każdy dzień, choć czasem przygniata bezradność, a czasem rozpiera szczęście. Śmiechu i łez nie brakuje, to pewne.

Na koniec, dla wytrwałych, jeszcze trzy „nieświęte obrazki” (na zakończenie oktawy Wszystkich Świętych).

W jedności modlitwy – Ula

Dodaj komentarz